sobota, 14 kwietnia 2012

Hay Pirañas aqui? Si, pero son vegetarianas! :)



Poniedziałkowym popołudniem czasu lokalnego, zahaczając o niezwykle urokliwy park La Sciencia w Caracas, udałyśmy się na terminal autobusowy, z którego miałyśmy odjechać do Ciudad Boliwar. A stamtąd pod tak długo wyczekiwany przez nas wodospad Salto Angel. Nasz host Frayank oraz kolega z hikingu Carlos, jak przystało na prawdziwych wenezuelskich dżentelmenów, odprowadzili nas pod same prawie drzwi autobusu, pomagając w transporcie naszego a'la cygańskiego taboru :) Tak, tak, wiemy, nasze plecaki nie powinny być tak ciężkie, a jednak wciąż są :)


Terminal autobusowy w Caracas przy stacji metra ALTAMIRA przypomina w pewien sposób lotnisko- odprawa bagaży odbywa się w specjalnym okienku, a przez boardingową bramkę mogą przedostać się tylko posiadacze biletów. Pomachałyśmy więc naszym znajomym i wskoczyłyśmy pewnie do dwupiętrowego autobusu. Hurra, wyglądał naprawdę dobrze! Tak pomyślałyśmy. Szybko jednak okazało się, że nie jest on wcale taki idealny... :) Marta trzy razy widziała swoją śmierć (trochę przesadza, ale taka jest nasza Marcia :) )- siedząc na tylnym kole autobusu bardziej odczuwała zawrotną prędkość, jaką praktykował kierowca. Rzucało nami na prawo i lewo, a kto miał pecha (czytaj- Ola :) ), uderzał regularnie nosem w oparcie międzyfotelowe, powstrzymując na zmianę ataki śmiechu i ból :) Ania natomiast musiała spać na siedząco, gdyż minimalne nawet odchylenie fotela w tył sprawiało, że rura klimatyzacyjna buchała przeraźliwym zimnem w samą jej twarz…Uważajcie- klimatyzacja włączona na opór to z pewnością nie najlepszy pomysł. Poczujecie się jak eskimosi w swoim iglo. I to nie raz :)

W Ciudad Boliwar wszystko działo się szybko i bezproblemowo. Zaspane wyczłapałyśmy się z autobusu, szybko złapał nas tam pośrednik firmy turystycznej, z którą udałyśmy się ostatecznie pod wodospady. Zabrał nas do swojego biura na lotnisku, gdzie w pocie czoła (było chyba 40 stopni na plusie!) po raz milionowy przepakowałyśmy nasze plecaki. Szybki boarding, ważenie bagaży, trzech osiłków wkoło awionetki, którą miałyśmy się dostać do celu. Awionetki…takim czymś jeszcze nie leciałyśmy: rozpadający się mały wrak, który ledwo oderwał się od ziemi…i którego jedno okno trzymało się na sznurku! To był lot!:) Uśmiechnięty pilot ‘dowiózł’ nas jednak do celu, a my stwierdziłyśmy, że pozorny złom nie jest takim złym środkiem transportu.

W Canaimie odbiera nas i dwie pozostałe uczestniczki wycieczki Ricardo – wenezuelski Indianin, od którego od razu poczuć można było woń rumu bądź innego trunku. Zagaił po angielsku- byłyśmy więc wniebowzięte, w końcu się normalnie dogadamy! Niestety… nie ma tak dobrze! Otóż Ricardo okazał się zwykłym pośrednikiem, którego zadaniem było przekazanie nas w ręce prawdziwego przewodnika. Z tubylczego plemienia Kamarakoto. Strzał w dziesiątkę. Wprawdzie nie mówi po angielsku, ale dżunglę wkoło rzeki Orinoko oraz tereny wodospadów zna jak własną kieszeń. Z początku trochę nieśmiały i małomówny, ale już po kilku godzinach okazał się naprawdę miłym człowiekiem. I już niebawem okazuje się, jak duże mamy szczęście. Fale brunatnej rzeki (brunatnej od złóż żelaza na jej brzegach i dnie), nie są jednak łaskawe i bujają naszym kanu niemiłosiernie. Ale o to przecież chodzi! Adrenalina i zabawa! Całe mokre od fal oraz od deszczu, który zaczął padać jeszcze bardziej wczułyśmy się w otaczające nas miejsce. Czułyśmy się jak na planie Cejrowskiego, dżungla, Indianie oraz rzeka, aaaaachhhhh!!!!! Opanowany Adrian, Miguel i trzeci z operatorów naszego zmotoryzowanego kanu (którego imienia nie pamiętamy!:/) ze stoickim spokojem przeprawiają nas przez rzekę pod wodospady. Na trasie, mimo zawrotnej prędkości, ciągłej bryzy na twarzy i mokrych ubrań, wszyscy czują się bezpiecznie, a Ola z Martą zawzięcie próbując po hiszpańsku zagaić Miguela, dowiadują się, że pod łódką owszem, pływają sobie piranie, ale są wegetarianami :) (dosłowne tłumaczenie tytułu tego posta).

I cóż… przetrwałyśmy spacer przez dżunglę- w konkurencji „wywrotka wędrówki” wygrała Ola z trzema upadkami na błotko i jednym zjazdem ze skały na mokrych sandałach. Zmożone nieco wielogodzinnym docieraniem do celu, lekko rozczarowałyśmy się widokiem samego Salto Angel. Primo- widok w całej jego krasie utrudniała spoczywająca na jego górnych partiach mgła. Secundo- z ponad dwukilometrowej wysokości spływa dosłownie jeden strumień. Nie…strumyczek. Czy to jest ten słynny najwyższy wodospad?? –pytamy naszych przewodników. „Tak!” – odpowiadają dumnie. Ech, na zdjęciach to inaczej wyglądało…ale…na całe szczęście nie był to koniec wycieczki. Parędziesiąt metrów wyżej dostąpiłyśmy przyjemności kąpieli w małym basenie tuż u podnóża spływającej ze skał wody- wyobraźcie sobie, jak wesoło jest nie móc podpłynąć pod bryzujący wodospad i rzucać się niczym wieloryb w poszukiwaniu ręki naszego przewodnika, który pod wodospad ów nas dosłownie zaciągał J So much fun!!! Zabawa pod wodospadem wynagrodziła nam zawód pięknego widoku, na który tak czekałyśmy!

Noc spędziłyśmy rzecz jasna w hamakach. Nasza pierwsza noc w prawdziwych, indiańskich hamakach!!! To było to! I o dziwo bez towarzystwa upartych moskitów czy innego robactwa. Ania, która ma obsesję na punkcie wszelkich latających stworów była najmniej pogryziona w trakcie całej wycieczki. O poranku znów wsiadłyśmy do kanu, by dotrzeć do kolejnego obozu w Canaimie- ulokowanego w bezpośrednim sąsiedztwie innych wodospadów- Salto el Sapo i Salto el Sapito… Wow! To było uczucie! To było to! Na takie właśnie wodospady czekałyśmy! Kąpiel oraz spacer pod wodospadem (nie jak w przypadku Salto Angel jedynie u jego podnóża), to bezsprzecznie jedno z najbardziej wartościowych doznań naszych skromnych żywotów. Czułyśmy się niczym Indiana Johnes, który szuka Świętego Graala w grotach pod wodospadami, jejejej! Obiecałyśmy sobie, że tu wrócimy. By po raz kolejny poczuć ciężar ogromnych strumieni nieskazitelne czystej wody spływających po naszych ciałach.

Pisząc tę notę właśnie byczymy się w hamakach, radujemy rozmową ze spotkanymi w drodze Australijkami (mają bardzo podobny humor do naszego ) i popijamy wyborne wenezuelskie piwo- Polar. W tym samym czasie nad naszymi głowami przeleciały przynajmniej trzy nietoperze, a koło stóp Oli bezpardonowo przeszły trzy myszo-szczuro-podobne zwierzątka. Marta znalazła ogromnego pająka w zlewie, a Ania starała się uchwycić w kadrze jaszczurki, które wyglądały jak małe dinozaury. Nic nam nie przeszkadza, delektujemy się naturą, którą należy w takich miejscach wysoce respektować. Niebawem ułożymy się do snu wśród zgiełku dżungli- ach, jest i ostatni alarm! W moskitierze koleżanki odnaleziono zagubionego skorpiona. Odłożywszy biedaka w inne miejsce, sprawdzamy nasze owadoochronne koszary. Zasypiamy, a kołysankę śpiewają ptaki, żaby, cykady, nietoperze i któż to wie, co jeszcze.



Tymczasem udajemy się w długą podróż do Kolumbii. Trzymajcie kciuki!!! :)

Ana &Ola & Marta



5 komentarzy:

  1. brzmi jak z bajki! jak program w telewizji..jakaś dzika puszcza, Indianie, spływ rzeką ahhh :DDDD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zatrzymałam się na czwartej linijce i rozmarzyłam ;)

      Usuń
  2. Ależ macie fajnie, powodzenia i trzymam kciuki:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. jakie świetne zdjęcia! :))

    OdpowiedzUsuń
  4. Kochani :) naprawdę miło jest zajrzeć na bloga po małej na nim absencji (Ameryka Południowa nie słynie z najszybszego Internetu :P ) i zobaczyć słowa uznania ;) Dzięki za wsparcie- na pewno się przyda. Zdjęcia będziemy sukcesywnie umieszczać- we promise :)

    OdpowiedzUsuń