Poniedziałkowym popołudniem czasu
lokalnego, zahaczając o niezwykle urokliwy park La Sciencia w Caracas, udałyśmy
się na terminal autobusowy, z którego miałyśmy odjechać do Ciudad Boliwar. A stamtąd
pod tak długo wyczekiwany przez nas wodospad Salto Angel. Nasz host Frayank
oraz kolega z hikingu Carlos, jak przystało na prawdziwych wenezuelskich
dżentelmenów, odprowadzili nas pod same prawie drzwi autobusu, pomagając w
transporcie naszego a'la cygańskiego taboru :) Tak, tak, wiemy, nasze plecaki
nie powinny być tak ciężkie, a jednak wciąż są :)
Terminal autobusowy w Caracas przy stacji
metra ALTAMIRA przypomina w pewien sposób lotnisko- odprawa bagaży odbywa się w
specjalnym okienku, a przez boardingową bramkę mogą przedostać się tylko
posiadacze biletów. Pomachałyśmy więc naszym znajomym i wskoczyłyśmy pewnie do
dwupiętrowego autobusu. Hurra, wyglądał naprawdę dobrze! Tak pomyślałyśmy.
Szybko jednak okazało się, że nie jest on wcale taki idealny... :) Marta trzy
razy widziała swoją śmierć (trochę przesadza, ale taka jest nasza Marcia :) )-
siedząc na tylnym kole autobusu bardziej odczuwała zawrotną prędkość, jaką
praktykował kierowca. Rzucało nami na prawo i lewo, a kto miał pecha (czytaj-
Ola :) ), uderzał regularnie nosem w oparcie międzyfotelowe, powstrzymując na
zmianę ataki śmiechu i ból :) Ania natomiast musiała spać na siedząco, gdyż
minimalne nawet odchylenie fotela w tył sprawiało, że rura klimatyzacyjna
buchała przeraźliwym zimnem w samą jej twarz…Uważajcie- klimatyzacja włączona
na opór to z pewnością nie najlepszy pomysł. Poczujecie się jak eskimosi w
swoim iglo. I to nie raz :)
W Ciudad Boliwar wszystko działo się
szybko i bezproblemowo. Zaspane wyczłapałyśmy się z autobusu, szybko złapał nas
tam pośrednik firmy turystycznej, z którą udałyśmy się ostatecznie pod
wodospady. Zabrał nas do swojego biura na lotnisku, gdzie w pocie czoła (było
chyba 40 stopni na plusie!) po raz milionowy przepakowałyśmy nasze plecaki.
Szybki boarding, ważenie bagaży, trzech osiłków wkoło awionetki, którą miałyśmy
się dostać do celu. Awionetki…takim czymś jeszcze nie leciałyśmy: rozpadający
się mały wrak, który ledwo oderwał się od ziemi…i którego jedno okno trzymało
się na sznurku! To był lot!:) Uśmiechnięty pilot ‘dowiózł’ nas jednak do celu, a my stwierdziłyśmy,
że pozorny złom nie jest takim złym środkiem transportu.
W Canaimie odbiera nas i dwie pozostałe
uczestniczki wycieczki Ricardo – wenezuelski Indianin, od którego od razu
poczuć można było woń rumu bądź innego trunku. Zagaił po angielsku- byłyśmy
więc wniebowzięte, w końcu się normalnie dogadamy! Niestety… nie ma tak dobrze!
Otóż Ricardo okazał się zwykłym pośrednikiem, którego zadaniem było przekazanie
nas w ręce prawdziwego przewodnika. Z tubylczego plemienia Kamarakoto. Strzał w
dziesiątkę. Wprawdzie nie mówi po angielsku, ale dżunglę wkoło rzeki Orinoko
oraz tereny wodospadów zna jak własną kieszeń. Z początku trochę nieśmiały i
małomówny, ale już po kilku godzinach okazał się naprawdę miłym człowiekiem. I
już niebawem okazuje się, jak duże mamy szczęście. Fale brunatnej rzeki
(brunatnej od złóż żelaza na jej brzegach i dnie), nie są jednak łaskawe i
bujają naszym kanu niemiłosiernie. Ale o to przecież chodzi! Adrenalina i
zabawa! Całe mokre od fal oraz od deszczu, który zaczął padać jeszcze bardziej
wczułyśmy się w otaczające nas miejsce. Czułyśmy się jak na planie
Cejrowskiego, dżungla, Indianie oraz rzeka, aaaaachhhhh!!!!! Opanowany Adrian,
Miguel i trzeci z operatorów naszego zmotoryzowanego kanu (którego imienia nie
pamiętamy!:/) ze stoickim spokojem przeprawiają nas przez rzekę pod wodospady.
Na trasie, mimo zawrotnej prędkości, ciągłej bryzy na twarzy i mokrych ubrań,
wszyscy czują się bezpiecznie, a Ola z Martą zawzięcie próbując po hiszpańsku
zagaić Miguela, dowiadują się, że pod łódką owszem, pływają sobie piranie, ale
są wegetarianami :) (dosłowne
tłumaczenie tytułu tego posta).
I cóż… przetrwałyśmy spacer przez
dżunglę- w konkurencji „wywrotka wędrówki” wygrała Ola z trzema upadkami na
błotko i jednym zjazdem ze skały na mokrych sandałach. Zmożone nieco
wielogodzinnym docieraniem do celu, lekko rozczarowałyśmy się widokiem samego
Salto Angel. Primo- widok w całej jego krasie utrudniała spoczywająca na jego
górnych partiach mgła. Secundo- z ponad dwukilometrowej wysokości spływa
dosłownie jeden strumień. Nie…strumyczek. Czy to jest ten słynny najwyższy
wodospad?? –pytamy naszych przewodników. „Tak!” – odpowiadają dumnie. Ech, na
zdjęciach to inaczej wyglądało…ale…na całe szczęście nie był to koniec
wycieczki. Parędziesiąt metrów wyżej dostąpiłyśmy przyjemności kąpieli w małym
basenie tuż u podnóża spływającej ze skał wody- wyobraźcie sobie, jak wesoło
jest nie móc podpłynąć pod bryzujący wodospad i rzucać się niczym wieloryb w
poszukiwaniu ręki naszego przewodnika, który pod wodospad ów nas dosłownie
zaciągał J So much fun!!!
Zabawa pod wodospadem wynagrodziła nam zawód pięknego widoku, na który tak
czekałyśmy!
Noc spędziłyśmy rzecz jasna w hamakach.
Nasza pierwsza noc w prawdziwych, indiańskich hamakach!!! To było to! I o dziwo
bez towarzystwa upartych moskitów czy innego robactwa. Ania, która ma obsesję
na punkcie wszelkich latających stworów była najmniej pogryziona w trakcie
całej wycieczki. O poranku znów wsiadłyśmy do kanu, by dotrzeć do kolejnego
obozu w Canaimie- ulokowanego w bezpośrednim sąsiedztwie innych wodospadów-
Salto el Sapo i Salto el Sapito… Wow! To było uczucie! To było to! Na takie
właśnie wodospady czekałyśmy! Kąpiel oraz spacer pod wodospadem (nie jak w przypadku
Salto Angel jedynie u jego podnóża), to bezsprzecznie jedno z najbardziej
wartościowych doznań naszych skromnych żywotów. Czułyśmy się niczym Indiana
Johnes, który szuka Świętego Graala w grotach pod wodospadami, jejejej! Obiecałyśmy
sobie, że tu wrócimy. By po raz kolejny poczuć ciężar ogromnych strumieni
nieskazitelne czystej wody spływających po naszych ciałach.
Pisząc tę notę właśnie byczymy się w
hamakach, radujemy rozmową ze spotkanymi w drodze Australijkami (mają bardzo
podobny humor do naszego ) i
popijamy wyborne wenezuelskie piwo- Polar. W tym samym czasie nad naszymi
głowami przeleciały przynajmniej trzy nietoperze, a koło stóp Oli bezpardonowo
przeszły trzy myszo-szczuro-podobne zwierzątka. Marta znalazła ogromnego pająka
w zlewie, a Ania starała się uchwycić w kadrze jaszczurki, które wyglądały jak
małe dinozaury. Nic nam nie przeszkadza, delektujemy się naturą, którą należy w
takich miejscach wysoce respektować. Niebawem ułożymy się do snu wśród zgiełku
dżungli- ach, jest i ostatni alarm! W moskitierze koleżanki odnaleziono
zagubionego skorpiona. Odłożywszy biedaka w inne miejsce, sprawdzamy nasze
owadoochronne koszary. Zasypiamy, a kołysankę śpiewają ptaki, żaby, cykady, nietoperze
i któż to wie, co jeszcze.
Tymczasem udajemy się w długą podróż do
Kolumbii. Trzymajcie kciuki!!! :)
Ana &Ola & Marta
brzmi jak z bajki! jak program w telewizji..jakaś dzika puszcza, Indianie, spływ rzeką ahhh :DDDD
OdpowiedzUsuńzatrzymałam się na czwartej linijce i rozmarzyłam ;)
UsuńAleż macie fajnie, powodzenia i trzymam kciuki:-)
OdpowiedzUsuńjakie świetne zdjęcia! :))
OdpowiedzUsuńKochani :) naprawdę miło jest zajrzeć na bloga po małej na nim absencji (Ameryka Południowa nie słynie z najszybszego Internetu :P ) i zobaczyć słowa uznania ;) Dzięki za wsparcie- na pewno się przyda. Zdjęcia będziemy sukcesywnie umieszczać- we promise :)
OdpowiedzUsuń