Arepas, arepitas, empanadas, todorico, a la
orden!- czyli never ending story J
Wczoraj mocno zdziwione zerknęłyśmy w swoje
paszporty- na granicy z Ekwadorem dostałyśmy stempel wyjazdu, a tam data 25.04…
W Kolumbii spędziłyśmy więc dokładnie 10 pięknych dni, zupełnie tracąc poczucie
czasu. Ba, rzadko kiedy w trakcie pobytu w tym kraju wiedziałyśmy, która jest
godzina, nie wspominając już o dacie! Szczęśliwi
czasu nie liczą, prawda?
Kolumbię opuszczało się inaczej niż Wenezuelę…
Wenezuela była bowiem pierwszym krajem Ameryki Południowej, do którego
zawitałyśmy, przywykłe do europejskich luksusów i wygód… Początkiem naszej
podróży było więc mocne zderzenie z rzeczywistością- po 18stej nie wychodź na
ulicę, sprzęty elektroniczne miej zawsze schowane i spięte na kłódkę, w centrum
pojawiaj się tylko w towarzystwie tubylca, a i najlepiej poruszając się w
kolumnie, tzw. „gęsiego”… I te ciągłe gwizdy, wrzaski, „muylindas” ( z hiszp.-
bardzo ładne)- doprawdy do znudzenia, żeby nie wyrazić się dobitniej… Z drugiej
strony jednak ludzie (wiem, wiem- powtarzam się!) w Wenezueli sprawili, że
zostawiłyśmy tam dużo sympatii. Te wspaniałe, ambitne jednostki, które ze
względu na panującą sytuacje polityczno-ekonomiczną (precz z Chavezem!) marzą o
chwili, w której będą mieć niezbędną do emigracji sumę… Mimo trudów dnia
powszedniego uśmiech na ich twarzach jest powszechny. Trzymajmy kciuki 5go
października br.- choć wielu prorokuje wynik korzystny dla Chaveza, być może w
tych wyborach prezydenckich uda im się coś zdziałać…
Tymczasem w Kolumbii, o czym wspominała już
Ana, było inaczej. Bardziej stonowane komplementy, bez zbędnych gwizdów czy
namolnego zaczepiania na ulicy, okazały się nawet przyjemne J. Choć
tak naprawdę kwestia bezpieczeństwa zaważyła- kurcze, mogłyśmy po zmroku wyjść
na miasto! Byłyśmy na koncercie! Moczyłyśmy się w Morzu Karaibskim w blasku
księżyca! Nasi kolumbijscy przyjaciele żartują nawet, iż w naszej krwi płynie
ichnia krew. A Fernanda, nasz host w Bogocie, nazywała nas nie tylko Mamuśkami
:P, lecz także Polombianitami (mieszanka Polski i Colombii :P). I jak tu ma nam
nie być przykro? Ale, ale… Kolejny kraj, kolejna przygoda!
Tymczasem Ekwador! Jedno z moich marzeń! Choć
jesteśmy tu od parunastu zaledwie godzin, zdążył już on nas zaczarować. Mozaikę
zwykłych ludzi pracy i Indian w tradycyjnych strojach spotyka się na każdym
kroku. Bezsprzecznie tańsze środki transportu (za niemalże 6ściogodzinną trasę
zapłaciłyśmy niespełna 15 zł!) niż w Wenezueli czy Kolumbii plus spokój bijący
od kierowców (uwaga! Puszczają kierunkowskaz zmieniając pas czy skręcając! WowJ ) to z
pewnością zalety, których brakowało nam w poprzednich krajach. Ach,
zapomniałabym- w końcu usłyszałyśmy również język keczua
na żywo J Jedno się nie zmieniło- wciąż prześladują nas arepy (kukurydziane
bułki vel. arepitas) i empanadas (pierożki ze wszelakim nadzieniem), oczywiście
„muyrico” (z hiszp.. bardzo smaczne) i „barato” (z hiszp. tanio). Naprawdę nie
możemy już na nie patrzeć – zastanawia nas, czy tak będzie aż do Argentyny?
Besos y abrazos,
Ola
a te przysmaki, to bardziej zjeść, czy zwrócić ;> ?? :*
OdpowiedzUsuń