sobota, 12 maja 2012

Pachamama* nie była dla nas litościwa ostatnimi czasy


Wiem, wiem, moi Drodzy- miałam zapostować kontynuację poprzedniego posta w dniu następnym… Nie udało się to z kilku powodów, głównie ze względu na zmianę planów, które ciężko momentami okiełznać J

Zacznę więc może od granicy ekwadorsko (Huaquillas)-peruwiańskiej (Tumbes), której przekroczenie przyprawiło nas o dreszcze, nerwobóle i inne ciekawostki… Tym razem nie było w ogóle zabawnie. Urząd niejako „emigracyjny” Ekwadoru znajduje się bowiem 6 kilometrów od „imigracyjnego” Peru. Dystansu na pieszo pokonać nie chciałyśmy- szczególnie lądując w zabiedzonej mieścinie o 5 nad ranem. Oczywiście taksówkarze rzucili się na nas łapczywie, upatrując w nas łatwej zdobyczy. Kiedyż to już wybrałyśmy tego najbardziej „uczciwego”, inni nie poprzestawali w negocjacjach, co rusz to szarpiąc naszymi plecakami, próbując je przetransportować do swoich aut- nazywając to „ayuda” (z hiszp. pomoc…) . Oczywiście nasz taksówkarz okazał się kolejnym kanciarzem do kolekcji- wstępną ustaloną stawkę podbił dwukrotnie przy celu!!! Na nic był nasz podniesiony ton, na nic wyrzuty- on w sposób agresywny wręcz począł wymachiwać rachunkami, które rzekomo po drodze opłacał ( mijaliśmy tylko jedną bramkę na autostradzie…). Cudem dobiliśmy targu i spełzło na kompromisie.

Stacja paliw, czyli dozwolona kontrabanda



A potem…? Potem zmuszone byłyśmy złapać kolejną taryfę- fora internetowe, jak też Pani Celnik i wszyscy wokół ostrzegali nas, iż na tej trasie busy są często okradane. Wybieramy opcję mocnego targowania się- i tak oto z proponowanych na początku 60 soli (tutejsza waluta) schodzimy na 30. Tak, tak… Super, fajnie, dobiłyśmy targu… Pan okazał się jednak nielicencjonowanym taksiarzem, natrętnie opowiadającym swoją historię-  między słowami dając nam wyraźnie do zrozumienia, iż cena może ulec zmianie, gdyż jemu jest tak ciężko w życiu. Nie chcielibyście zobaczyć naszego stanu- mieszanki zmęczenia, wystraszenia i dzikiego wręcz zdenerwowania na tego człowieka. Podniesionym głosem informujemy, iż więcej niż ustalonej stawki nie może się on spodziewać i „bezpiecznie” docieramy na miejsce. Ach, zapomniałam- całą drogę trzymałam w półotwartym plecaku otwarty scyzoryk. NIGDY WIĘCEJ TAKICH GRANIC!

Z Tumbes do Mancory


Po całej serii nieprzyjemności przygranicznych dotarłyśmy ostatkiem sił do turystycznej miejscowości, Mancora, na północy Peru. Po pierwsze- po raz kolejny rozczarowałyśmy się Lonely Planet! Zaproponowany przez nich hostel LOKI był przepełniony angielskimi turystami.  Jednocześnie okazał się on dwukrotnie droższym niż inne, znajdujące się dosłownie 5 metrów od niego. My płacimy 15 soli/za noc/ za osobę- cena wydaje się być bardzo w porządku- a jednak potem mocno żałujemy, iż nie szukałyśmy dalej… Pleśń, dwumetrowe pajęczyny, brak wody przez kilka godzin (tylko zimna jest tu na porządku dziennym) , niedomyte naczynia i wiecznie napotykane przez nas robactwo – takie atrakcje nam zaserwowano J  Miasto samo w sobie wygląda bardzo podobnie jak nas hostelowy pokój- jest brudne, małe, wszędobylskie mototaksówki nie dają żyć naszym uszom, produkując wysokie klaksonowe arie. Jedynie fale oceanu i mleko prosto z kokosa pozwalają na chwilę zadumy i relaksu- co jednak udaje się w pełni tylko przez chwilę… J Ależ ileż można już o naciągaczach i kanciarzach, prawda? I nas to już nudzi J

Mototaxi

Mancora

A więc kokos!

Uciekłyśmy więc ze skomercjalizowanej Mancory do miejscowości Trujillo, gdzie z wodą problemów już nie miałyśmy J Udajemy się na wycieczkę do wioski Moche, którą odkryto dopiero w 1970 roku (zdjęcia poniżej), Chan Chan (kto zwykł słuchać Buena Vista Social Club to wie już, iż Chan chan w języku keczua oznacza- gorąco, gorąco :P ) i do kilku muzeów w ich bezpośrednim sąsiedztwie. Chan chan jesteśmy mocno zawiedzione- choć monstrualność tej największej prekolumbijskiej „twierdzy” ( cytadeli bądź miasta- różnie się je nazywa w źródłach) jest zatrważająca (28 km kw.), nie robi ona wielkiego wrażenia.

Wioska Moche

Tańczono dla nas!
Chan Chan


A na koniec specjalna dawka ciekawostek z życia codziennego w Trujillo, by tę nieco dramatyczną notkę trochę choć ubarwić J-

Primo- Mercado Central, czyli Rynek Centralny to absolutny hit dla lubujących stołować się w ekstremalnych warunkach. Tanio, mości Panowie oraz wykwitnie- Pani Kuchareczka nakładając makaron kombinacją widelca i palca odgania latające wkoło owady. Talerz beznamiętnie podaje w powietrzu- i mimo, iż doceniamy jego „pełnię” za symboliczną kwotę, to nie lubimy faktu, iż jego zawartość wylewa nam przed oczami J

Mniami! :P


Segundo- Na plaży w Huanchaco (15 min od miasta) starszy Peruwiańczyk chce pokazać nam przed chwilą znalezioną w piasku małże. Niestety, zabija ją na naszych oczach paznokciem…

Tercero- Świnkę morską można kupić w różnych jej stanach- począwszy od biegającego futrzanego stworzonka, poprzez odartą ze skóry, martwą, sprzedawaną obok krowich głów na targu, aż do upieczonej w restauracji. Myśmy jeszcze nie skosztowały, ale zamierzamy. Mniami?

Tymczasem jesteśmy w pięknej Limie, korzystając z Couchsurfingu. W międzyczasie zahaczyłyśmy jeszcze o Huaraz, gdzie widziałyśmy laguny oraz zdobyłyśmy wysoki na ponad 5 tys m npm lodowiec… O tym na pewno jeszcze wspomnimy!

Wtedy było jeszcze ciepło ... :) / Mancora


Tymczasem trzymajcie się ciepło!

Ola

*Pachamama- Matka Natura



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz