Wiem, wiem, moi Drodzy- miałam zapostować kontynuację
poprzedniego posta w dniu następnym… Nie udało się to z kilku powodów, głównie
ze względu na zmianę planów, które ciężko momentami okiełznać J
Zacznę więc może od granicy ekwadorsko (Huaquillas)-peruwiańskiej
(Tumbes), której przekroczenie przyprawiło nas o dreszcze, nerwobóle i inne
ciekawostki… Tym razem nie było w ogóle zabawnie. Urząd niejako „emigracyjny”
Ekwadoru znajduje się bowiem 6 kilometrów od „imigracyjnego” Peru. Dystansu na
pieszo pokonać nie chciałyśmy- szczególnie lądując w zabiedzonej mieścinie o 5
nad ranem. Oczywiście taksówkarze rzucili się na nas łapczywie, upatrując w nas
łatwej zdobyczy. Kiedyż to już wybrałyśmy tego najbardziej „uczciwego”, inni
nie poprzestawali w negocjacjach, co rusz to szarpiąc naszymi plecakami,
próbując je przetransportować do swoich aut- nazywając to „ayuda” (z hiszp.
pomoc…) . Oczywiście nasz taksówkarz okazał się kolejnym kanciarzem do
kolekcji- wstępną ustaloną stawkę podbił dwukrotnie przy celu!!! Na nic był
nasz podniesiony ton, na nic wyrzuty- on w sposób agresywny wręcz począł
wymachiwać rachunkami, które rzekomo po drodze opłacał ( mijaliśmy tylko jedną
bramkę na autostradzie…). Cudem dobiliśmy targu i spełzło na kompromisie.
Stacja paliw, czyli dozwolona kontrabanda
A potem…? Potem zmuszone byłyśmy złapać kolejną taryfę- fora
internetowe, jak też Pani Celnik i wszyscy wokół ostrzegali nas, iż na tej
trasie busy są często okradane. Wybieramy opcję mocnego targowania się- i tak
oto z proponowanych na początku 60 soli (tutejsza waluta) schodzimy na 30. Tak,
tak… Super, fajnie, dobiłyśmy targu… Pan okazał się jednak nielicencjonowanym
taksiarzem, natrętnie opowiadającym swoją historię- między słowami dając nam wyraźnie do
zrozumienia, iż cena może ulec zmianie, gdyż jemu jest tak ciężko w życiu. Nie
chcielibyście zobaczyć naszego stanu- mieszanki zmęczenia, wystraszenia i
dzikiego wręcz zdenerwowania na tego człowieka. Podniesionym głosem
informujemy, iż więcej niż ustalonej stawki nie może się on spodziewać i
„bezpiecznie” docieramy na miejsce. Ach, zapomniałam- całą drogę trzymałam w
półotwartym plecaku otwarty scyzoryk. NIGDY WIĘCEJ TAKICH GRANIC!
Z Tumbes do Mancory
Po całej serii nieprzyjemności przygranicznych dotarłyśmy
ostatkiem sił do turystycznej miejscowości, Mancora, na północy Peru. Po
pierwsze- po raz kolejny rozczarowałyśmy się Lonely Planet! Zaproponowany przez
nich hostel LOKI był przepełniony angielskimi turystami. Jednocześnie okazał się on dwukrotnie
droższym niż inne, znajdujące się dosłownie 5 metrów od niego. My płacimy 15
soli/za noc/ za osobę- cena wydaje się być bardzo w porządku- a jednak potem
mocno żałujemy, iż nie szukałyśmy dalej… Pleśń, dwumetrowe pajęczyny, brak wody
przez kilka godzin (tylko zimna jest tu na porządku dziennym) , niedomyte
naczynia i wiecznie napotykane przez nas robactwo – takie atrakcje nam
zaserwowano J Miasto samo w sobie wygląda bardzo podobnie
jak nas hostelowy pokój- jest brudne, małe, wszędobylskie mototaksówki nie dają
żyć naszym uszom, produkując wysokie klaksonowe arie. Jedynie fale oceanu i
mleko prosto z kokosa pozwalają na chwilę zadumy i relaksu- co jednak udaje się
w pełni tylko przez chwilę… J
Ależ ileż można już o naciągaczach i kanciarzach, prawda? I nas to już nudzi J
Mototaxi
Mancora
A więc kokos!
Uciekłyśmy więc ze skomercjalizowanej Mancory do
miejscowości Trujillo, gdzie z wodą problemów już nie miałyśmy J Udajemy się na
wycieczkę do wioski Moche, którą odkryto dopiero w 1970 roku (zdjęcia poniżej),
Chan Chan (kto zwykł słuchać Buena Vista Social Club to wie już, iż Chan chan w
języku keczua oznacza- gorąco, gorąco :P ) i do kilku muzeów w ich bezpośrednim
sąsiedztwie. Chan chan jesteśmy mocno zawiedzione- choć monstrualność tej
największej prekolumbijskiej „twierdzy” ( cytadeli bądź miasta- różnie się je
nazywa w źródłach) jest zatrważająca (28 km kw.), nie robi ona wielkiego
wrażenia.
Wioska Moche
Tańczono dla nas!
Chan Chan
A na koniec specjalna dawka ciekawostek z życia codziennego
w Trujillo, by tę nieco dramatyczną notkę trochę choć ubarwić J-
Primo- Mercado Central, czyli Rynek Centralny to absolutny
hit dla lubujących stołować się w ekstremalnych warunkach. Tanio, mości Panowie
oraz wykwitnie- Pani Kuchareczka nakładając makaron kombinacją widelca i palca
odgania latające wkoło owady. Talerz beznamiętnie podaje w powietrzu- i mimo,
iż doceniamy jego „pełnię” za symboliczną kwotę, to nie lubimy faktu, iż jego
zawartość wylewa nam przed oczami J
Mniami! :P
Segundo- Na plaży w Huanchaco (15 min od miasta) starszy
Peruwiańczyk chce pokazać nam przed chwilą znalezioną w piasku małże. Niestety,
zabija ją na naszych oczach paznokciem…
Tercero- Świnkę morską można kupić w różnych jej stanach-
począwszy od biegającego futrzanego stworzonka, poprzez odartą ze skóry,
martwą, sprzedawaną obok krowich głów na targu, aż do upieczonej w restauracji.
Myśmy jeszcze nie skosztowały, ale zamierzamy. Mniami?
Tymczasem jesteśmy w pięknej Limie, korzystając z
Couchsurfingu. W międzyczasie zahaczyłyśmy jeszcze o Huaraz, gdzie widziałyśmy
laguny oraz zdobyłyśmy wysoki na ponad 5 tys m npm lodowiec… O tym na pewno
jeszcze wspomnimy!
Wtedy było jeszcze ciepło ... :) / Mancora
Tymczasem trzymajcie się ciepło!
Ola
*Pachamama- Matka Natura
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz