niedziela, 6 maja 2012

Hola chicas y chicos! Estan bien? *


* Cześć chłopcy i dziewczęta! Macie się dobrze? :)

Latynoamerykańskich przygód ciąg dalszy, moi Drodzy! Ruszam z kopyta z opowieściami, bo działo się niemało J A że Internet mamy tu mocno dozowany (podobnie zresztą jak wodę- ta na wiadra :)), to i na opasłe opisy niestety regularnie nie będziemy mogły sobie pozwolić. Czas goni, mamy za sobą już ponad miesiąc w podróży i … codziennie budzimy się z niedosytem, choć bardzo zadowolone z naszych dotychczasowych  postojów. Hmm.. . czemu z niedosytem, już słyszę to pytanie :) Otóż Ameryki Południowej nijak nie da się przemierzyć w ciągu 3 miesięcy- a my tyloma tylko tu dysponujemy. Co rusz to zastanawiamy się, jak przedostać się przez te ogromne połacie, by zobaczyć jak najwięcej, a najmniej ominąć. Niekiedy jednak z bólem serca musimy coś zostawić nieodkrytym. Taki los Jasia Wędrowniczka, co to z góry ma ustalony kolejny lot na inny kontynent. Tak los Las Blondynas.


Do rzeczy. Ostatnio nadawałyśmy jeszcze ze stolicy Ekwadoru- Quito. Stamtąd przeniosłyśmy się do Baños, urokliwego ekwadorskiego miasteczka, w którym spotkało nas wiele miłych rzeczy :) Szczerze to już nie pamiętam, jak wyglądał autobus na tej trasie- bo zasnęłam jak dzieciątko. Jednego nie przeoczyłam! W tym samym busie zagaiła nas Karolina, Polka podróżująca od miesiąca ze swoim hiszpańskim chłopakiem- Jordim. Od słowa do słowa- i tak na terminalu w Baños razem wytargowaliśmy baaardzo przystępną cenę hostelu (5 dolarów/noc/osoba!), a wieczorem udaliśmy się na domniemaną 3godzinną wycieczkę pod PRZECIEŻ AKTYWNY wulkan ... Taaaak… Wulkan w nocy oglądaliśmy oczyma wyobraźni, przewodnik dość niewyraźnie  tłumaczył nam historię miasta po hiszpańsku (przywiózł wielką butlę z chichą- alkoholowym napojem, którą skosztował każdy z wycieczkowiczów, niemniej jednak chyba on w największej ilości :)) , a na koniec mieliśmy okazję zobaczyć pokaz ekwadorskiego komika… Dziwnym trafem jego humor trafiał tylko do hiszpańskojęzycznej publiczności :P- a nas denerwował fakt, iż wycieczka jest jednym wielkim fiaskiem.  Wycieczka z pewnością nie trwała 3 godziny- na szczęście nie była zbyt droga!

Następny dzień wynagrodził nam jednak wszystko! Śniadanie za 2 dolary- a w nim duży talerz ryżu z mięsnym sosem, kawa na mleku, jugo natural (z hiszp. sok naturalny) oraz bułka z serem! Choć restauracyjka nie grzeszyła czystością (lepiący się obrus Merry Chrismas, sosy w dość ciekawym stanie skupienia :P oraz chadzające sobie bezpardonowo robactwo wszelkiej maści), to przede wszystkim ceny i fakt, iż jedzą tam lokalni biznesmeni (Pan w garniturze również się stołował :P) sprawiły, iż jadałyśmy tam przez cały 3dniowy pobyt. Zawsze za 2, maksymalnie 4 dolary na pełnym wypasie. Podczas, gdy turyści za obiad na mieście płacili całe 8-10 dolarów! Acha! 

Po śniadaniu ruszamy wypożyczonymi rowerami (uuu, są amortyzatory! J) w stronę Machay- 18 km za Banos. Przyspieszenie, zakręty, ciągle wyprzedzająca nas z krzykiem rozradowanego dziecka Ana i wodospady, które mijałyśmy na naszej drodze- NIEZAPOMNIANE. Krajobrazy zapierające dech w piersiach. W tej całej euforii decydujemy się na zjazd nad jednym z wodospadów- przypiętym w pozycji Spidermana na linie, na wysokości około 1 km nad spoczywającą pod nami doliną. Wow, to dopiero było przeżycie! Po tak obfitym dniu Karolina i Jordi postanawiają zostać jeszcze pod jednym z wodospadów, my wracamy na pace przypadkowo złapanego samochodu z powrotem do miasta. Tak, autostopemJ Wiatr we włosach i przygoda, to nasze motto ostatnimi czasy :)

Wieczorem udajemy się do piscinas calientes (z hiszp. gorące baseny), czyli term. Co tu dużo pisać- gorąca woda naprzemiennie z lodowatą to z pewnością sekret gładkich ciał mieszkanek Banos ;) Myśmy były zachwycone i rozluźnione, choć nie powiem, ja z Martą walczyłyśmy z efektem „helikoptera” po takim lekkim szoku termicznym, wywołanym nagłą zmianą temperatury. Niemniej jednak będąc w Banos nie można sobie tego odmówić. Pozycja obowiązkowa, szczególnie nocą!

W miasteczku zobaczyliśmy się jeszcze z naszymi Polakami, spotkanymi na równiku.Wszyscy byliśmy mocno zmęczeni- ale płonącego drinka w kolorach flagi Ekwadoru (za darmo dla dużej grupy turystów:P ) każdy z nas spróbował! Janko opowiadał śmieszne historie, a Ewa rzuciła się w wir tańca razem z nami- salsę będziemy tańczyć perfekcyjnie po powrocie, więc uważajcie chłopcy :)

Następnego poranka wdałyśmy się w rozmowę z parą Austriaków, podróżujących po Ameryce Południowej od 7 miesięcy- z tym, że z jej Południa na Północ. Przekonali nas, byśmy ruszyły dalej- Peru i Boliwia mają do zaoferowania tak wiele…  Po wielu debatach postanowiłyśmy spakować swoje manatki i ruszyć w stronę granicy Ekwadoru z Peru… Przekroczyłyśmy ją, a jakże… Będziemy ją jednak pamiętać do końca naszych żywotów- a dlaczego, o tym już jutro!

Pozdrawiam i żegnam klasycznym już Hasta Luego! (do zobaczenia!)

Ola.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz