* Cześć chłopcy i dziewczęta! Macie się dobrze? :)
Latynoamerykańskich przygód ciąg dalszy, moi Drodzy! Ruszam
z kopyta z opowieściami, bo działo się niemało J A że Internet mamy tu mocno dozowany (podobnie zresztą jak wodę- ta na wiadra :)), to i na opasłe
opisy niestety regularnie nie będziemy mogły sobie pozwolić. Czas goni, mamy za
sobą już ponad miesiąc w podróży i … codziennie budzimy się z niedosytem, choć
bardzo zadowolone z naszych dotychczasowych
postojów. Hmm.. . czemu z niedosytem, już słyszę to pytanie :) Otóż Ameryki
Południowej nijak nie da się przemierzyć w ciągu 3 miesięcy- a my tyloma tylko
tu dysponujemy. Co rusz to zastanawiamy się, jak przedostać się przez te
ogromne połacie, by zobaczyć jak najwięcej, a najmniej ominąć. Niekiedy jednak
z bólem serca musimy coś zostawić nieodkrytym. Taki los Jasia Wędrowniczka, co
to z góry ma ustalony kolejny lot na inny kontynent. Tak los Las Blondynas.
Do rzeczy. Ostatnio nadawałyśmy jeszcze ze stolicy Ekwadoru-
Quito. Stamtąd przeniosłyśmy się do Baños, urokliwego ekwadorskiego miasteczka,
w którym spotkało nas wiele miłych rzeczy :) Szczerze to już nie pamiętam, jak wyglądał autobus na tej trasie- bo zasnęłam
jak dzieciątko. Jednego nie przeoczyłam! W tym samym busie zagaiła nas
Karolina, Polka podróżująca od miesiąca ze swoim hiszpańskim chłopakiem-
Jordim. Od słowa do słowa- i tak na terminalu w Baños razem wytargowaliśmy
baaardzo przystępną cenę hostelu (5 dolarów/noc/osoba!), a wieczorem udaliśmy się
na domniemaną 3godzinną wycieczkę pod PRZECIEŻ AKTYWNY wulkan ... Taaaak… Wulkan w nocy
oglądaliśmy oczyma wyobraźni, przewodnik dość niewyraźnie tłumaczył nam historię miasta po hiszpańsku (przywiózł
wielką butlę z chichą- alkoholowym napojem, którą skosztował każdy z wycieczkowiczów, niemniej jednak chyba on w największej
ilości :))
, a na koniec mieliśmy okazję zobaczyć pokaz ekwadorskiego komika… Dziwnym
trafem jego humor trafiał tylko do hiszpańskojęzycznej publiczności :P- a nas
denerwował fakt, iż wycieczka jest jednym wielkim fiaskiem. Wycieczka z pewnością nie trwała 3 godziny- na
szczęście nie była zbyt droga!
Następny dzień wynagrodził nam jednak wszystko! Śniadanie za
2 dolary- a w nim duży talerz ryżu z mięsnym sosem, kawa na mleku, jugo natural
(z hiszp. sok naturalny) oraz bułka z serem! Choć restauracyjka nie grzeszyła
czystością (lepiący się obrus Merry Chrismas, sosy w dość ciekawym stanie
skupienia :P oraz chadzające sobie bezpardonowo robactwo wszelkiej maści), to
przede wszystkim ceny i fakt, iż jedzą tam lokalni biznesmeni (Pan w garniturze
również się stołował :P) sprawiły, iż jadałyśmy tam przez cały 3dniowy pobyt.
Zawsze za 2, maksymalnie 4 dolary na pełnym wypasie. Podczas, gdy turyści za
obiad na mieście płacili całe 8-10 dolarów! Acha!
Po śniadaniu ruszamy wypożyczonymi rowerami (uuu, są
amortyzatory! J)
w stronę Machay- 18 km za Banos. Przyspieszenie, zakręty, ciągle wyprzedzająca
nas z krzykiem rozradowanego dziecka Ana i wodospady, które mijałyśmy na naszej
drodze- NIEZAPOMNIANE. Krajobrazy zapierające dech w piersiach. W tej całej
euforii decydujemy się na zjazd nad jednym z wodospadów- przypiętym w pozycji
Spidermana na linie, na wysokości około 1 km nad spoczywającą pod nami doliną. Wow,
to dopiero było przeżycie! Po tak obfitym dniu Karolina i Jordi postanawiają
zostać jeszcze pod jednym z wodospadów, my wracamy na pace przypadkowo
złapanego samochodu z powrotem do miasta. Tak, autostopemJ Wiatr we włosach i
przygoda, to nasze motto ostatnimi czasy :)
Wieczorem udajemy się do piscinas calientes (z hiszp. gorące
baseny), czyli term. Co tu dużo pisać- gorąca woda naprzemiennie z lodowatą to
z pewnością sekret gładkich ciał mieszkanek Banos ;) Myśmy były zachwycone i
rozluźnione, choć nie powiem, ja z Martą walczyłyśmy z efektem „helikoptera” po
takim lekkim szoku termicznym, wywołanym nagłą zmianą temperatury. Niemniej
jednak będąc w Banos nie można sobie tego odmówić. Pozycja obowiązkowa, szczególnie
nocą!
W miasteczku zobaczyliśmy się jeszcze z naszymi Polakami, spotkanymi
na równiku.Wszyscy byliśmy mocno zmęczeni- ale płonącego drinka w kolorach
flagi Ekwadoru (za darmo dla dużej grupy turystów:P ) każdy z nas spróbował! Janko opowiadał
śmieszne historie, a Ewa rzuciła się w wir tańca razem z nami- salsę będziemy
tańczyć perfekcyjnie po powrocie, więc uważajcie chłopcy :)
Następnego poranka wdałyśmy się w rozmowę z parą Austriaków,
podróżujących po Ameryce Południowej od 7 miesięcy- z tym, że z jej Południa na
Północ. Przekonali nas, byśmy ruszyły dalej- Peru i Boliwia mają do
zaoferowania tak wiele… Po wielu
debatach postanowiłyśmy spakować swoje manatki i ruszyć w stronę granicy
Ekwadoru z Peru… Przekroczyłyśmy ją, a jakże… Będziemy ją jednak pamiętać do
końca naszych żywotów- a dlaczego, o tym już jutro!
Pozdrawiam i żegnam klasycznym już Hasta Luego! (do
zobaczenia!)
Ola.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz