piątek, 24 sierpnia 2012

Na Bali życie z lokalami się chwali :)

Ola na targu w Bali.

Indonezja! Naszą podróż tu rozpoczęłyśmy od wspaniałej wyspy Bali. Pierwszym naszym przystankiem było małe, ale bardzo turystyczne miasteczko Kuta. Przywitały nas neony dyskotek, błyszczące światełka, tłumy opalonych i rozwrzeszczanych turystów na ulicach. Nie powiem, żeby to nas zachwyciło, ani uszczęśliwiło, ponieważ wszystkie trzy byłyśmy strasznie zmęczone po deszczowej i zimnej Australii. Każda z nas tam trochę chorowała, na wszystkim musiałyśmy oszczędzać, do tego nieprzespane noce w samochodzie sprawiły, że każda miała po prostu ochotę odpocząć. Dlatego też następnego dnia z rana uciekłyśmy do kulturalnej stolicy Bali-miejscowości Ubud. Okazało się, że lepiej trafić nie mogłyśmy!

Występ "Kecak dance"-typowy taniec balijski.
Rękodzieło balijskie.




















Mała, kolorowa osada, spokój i cisza, czyli coś dla nas. Polecamy ją każdemu, kto zamierza odwiedzić Bali, bo jest to punkt wypadowy do wielu ciekawych miejsc, przede wszystkim do Bali Bird Sanctuary (czyli Balijskiego Parku Ptaków), Goa Gajah (Świątynia Słoni) czy Monkey Forest (Lasu/Gaju Małp)!!!
Stragan na Bali.

Ganesha-jeden z najważniejszych bogów w hinduizmie.
Scena "Kecak dance".
Wystąpienie "Kecak dance". Fabuła była zbyt skomplikowana by ją śledzić, artyści nie mówili, śpiewał tylko chór składający się ze stu mężczyzn. Teatr tańca, muzyki i świateł. Byłyśmy zachwycone kostiumami aktorów.

Ania w Świątyni Słoni.
Ola, w Monkey Forest

Goa Gajah, w poszukiwaniu Świątyni.
Produkcja rzeźb w Mas.
Pola ryżowe na Bali.
Bali zamieszkiwana jest w większości przez hinduistów. Dla nas było to pierwsze zderzenie z tą religią i zupełnie inną kulturą niż nasza. Ulice wyglądały jak z filmów, ustrojone w złoto-czerwone chorągwie powiewające nad wąskimi uliczkami.
Dziewczyny przed wejściem do Świątyni Słoni.
Na chodnikach, tuż przy drogach stały małe koszyczki z liści bambusów, a w nich ofiary dla bogów, np. kwiatki, ciastka, kadzidełka, a nierzadko i papierosy czy drobne pieniądze.

Koszyczki z darami dla bogów.
W Ubudzie trafiłyśmy do uroczego home stay’u (do rodziny wynajmującej pokoje w swoim domu), gdzie mieszkali wspaniali ludzie.  Traktowali nas nadzwyczaj przyjaźnie, zawsze służyli radą i pomocą oraz chętnie dzielili się z nami informacjami i odpowiadali na tysiące naszych pytań. Oczywiście jednym z głównych i nurtujących nas tematów była ich religia. Okazało się, że w wielu kwestiach jest ona niezrozumiała również dla nich samych, historie bogów mieszały się im w głowach i mimo, że bardzo chcieli- nie potrafili na wszystko nam odpowiedzieć.

Występy w świątyni hinduistycznej.
Ania przygotowująca się
zanieść dary do świątyni.
W świątyni z naszym gospodarzem.
















Matka rodziny zaproponowała nam nawet pożyczenie swoich odświętnych ubrań, w których mogłyśmy wejść do środka templa (świątyni hinduistycznej) i wziąć udział w ich uroczystości. Oczywiście możecie sobie wyobrazić, że trzy blondyny przebrane w ich odświętne stroje były ogromną
atrakcją dla wszystkich tam obecnych.

Ale o dziwo nie czułyśmy się z tym źle. Ludzie podchodzili do nas, częstowali jedzeniem, piciem, przesuwali się na ławkach, by zrobić nam miejsce oraz chętnie opowiadali co się w danym momencie dzieje na ceremoniJ

Modlitwy w świątyni

Jak to mówi moja mama „to co dobre szybko się kończy”, więc czas było pożegnać się z Ubud i wyruszyć dalej. Kolejnym naszym celem była mała wysepka, o wdzięcznej nazwie Gili.
Dokładnie wysp Gili są trzy, a my trafiłyśmy na tą najbardziej oddaloną od Bali– Gili Trawangan.

Wyspa Gili Trawangan.
Dojazd zajął nam cały dzień. Najpierw autobus, potem drugi, potem łódka, no ale się udało. Pierwsze spojrzenie jeszcze z łódki, a już odebrało nam mowę. Gili wygląda jak rajska wyspa.

Niezwykłe lazurowe wybrzeże, złoty, połyskujący piasek, piękna, słoneczna pogoda. Czego chcieć więcej?! Wyspa ta słynie z tego, że rafy koralowe nie są niedaleko brzegu, więc wystarczy wypożyczyć sprzęt do snorkelingu (za całe 10 zł na dzień), wejść do wody i podziwiać przecudny świat podmorski. Tak też robiłyśmy każdego dnia.

 Ale wiedziałyśmy, że na tym się nie zakończy, bo już przed podróżą planowałyśmy, że musimy zejść głębiej pod wodę, czyli zanurkować. Wybór szkół do nurkowania jest tam duży, a to co my chciałyśmy zrobić-discovery/introductory dive (z ang. nurkowanie wprowadzające, początkowe) - wszędzie kosztował tyle samo (650 tys. rupii, czyli 247zł). My wybrałyśmy szkołę Addictive to Water i wyboru nie pożałowałyśmy.

Następnego dnia stawiłyśmy się o 12 w południe, gdzie czekał na nas Marcus, który miał być naszym instruktorem. Byłam tylko ja z Olą, bo Ania nurkowała wcześniej w Australii na Wielkiej Rafie Koralowej.



Nurkująca ja.
Marcus pokazał nam sprzęt, nauczył jak zachowywać się w sytuacji, gdy wypadnie ustnik, gdy woda dostanie się do maski, jak odczytywać wskaźniki itd. Co więcej opracowaliśmy język jakim będziemy się porozumiewać pod wodą. Marcus profesjonalnie i z wielką cierpliwością odpowiadał na każde nasze pytanie. Miałyśmy być my i on czyli jeden instruktor.
Underwater Peace!!
Ola i Tim.

Rafting na Bali.












W ostatniej chwili dołączył się do nas jego kolega-Tim i wyszło na to, że każda z nas miała swojego prywatnego instruktora.

Jest OK!
No i wypłynęliśmy. Byłyśmy jedynymi pierwszakami na łodzi. Każdy nam dopingował i życzył powodzenia. Skoczyliśmy. Miałyśmy ze sobą aparat podwodny, który działał do 12 metrów, a do tylu miałyśmy zejść, jak to było w planie na początku J
Tim szaleje :)
Do wody zeszliśmy na supermana (fikołkiem do tylu z krawędzi lodzi). Trzymając się liny zeszliśmy na dół. Ja płynęłam z Marcusem, Ola z Timem. Pierwsze 10 min było dla mnie szokiem i raczej nie podziwiałam krajobrazu tylko przyzwyczajałam się do wody i odgłosów, które zadziwiająco są bardzo rozpraszające . Gdy już pierwsze emocje opadły, przypomniałam sobie słowa jednej dziewczyny, którą poznałam 10min wcześniej na łodzi, że w sumie nurkowanie to nudny sport, dobry do „chillout’owania” się (z ang. relaksowania, rozluźniania). Bardzo się starałam to wcielić w życie, ale

mimo wszystko za pierwszym razem ma się lęk, bo gdy schodzisz pod wodę i coś się stanie, zabraknie ci tlenu, maska się obsunie, cokolwiek, nie wyjdziesz na powietrze w ciągu paru sekund. Wynurzanie zajmuje do paru minut.








Widoki były piękne, prawie nie do opisania! Żywe rafy koralowe, mieniące się tysiącami kolorów, do tego wielkie ławice ryb, przemykające tuż obok nas. Okazało się, że wcale nieźle sobie radziłyśmy, więc chłopaki pozwolili nam zanurkować trochę niżej niż przeciętny „pierwszak” i dzięki temu trochę dłużej J Gdy wypłynęliśmy na brzeg obie byłyśmy po prostu zachwycone!!


Już możemy śmiało stwierdzić, że jest to sport dla ludzi odważnych no ale niestety też dla bogatych. Dlatego każda z nas obiecała sobie, że gdy już będziemy „dorosłe i bogate” :P na pewno zainwestujemy w kurs nurkowania na otwartych wodach.
No i na koniec nie wypada nie wspomnieć o jedzeniu! Wszystko czego tu się spróbuje jest niesamowicie smaczne! Przeciętny talerz wygląda jak ten poniżej :) Pyszności! Dlatego zajadamy się na co dzień krewetkami, ośmiornicami, smażonym ryżem i makaronami.

Mie Goreng Udang! Nasze ulubione :)

Stoisko z jedzeniem.





Degustacja kawy, w tym kawy Luwak,
 w jednej z prywatnych plantacji.



























A tymczasem razem z dziewczynami pozdrawiam z samego Sajgonu.







Marta

1 komentarz:

  1. Piękne i bardzo ciekawe spotkanie w auli Mazowieckiej Szkoły Pedagogicznej w Łowiczu 1 grudnia 2012 roku. Panie świetnie i bardzo interesująco opowiadały o niesamowitej podróży życia dookoła Świata. Jestem zachwycona spotkaniem! Mam piękne zdjęcie z Wami i zgodnie z obietnicą napiszę o Paniach w szkolnej gazetce "Nasz List"
    Gorąco pozdrawiam!
    Dziękuję za ponad 2 godziny opowieści!
    Milenka Szewczyk, Szkoła Pijarska Łowicz

    OdpowiedzUsuń