Ana na Valle de la Luna, San Pedro de Atacama, Chile
-Autostop, autostop, wsiadaj bracie, dalej hop!- zaczęła nucić pod nosem jedna z nas, naprawdę nie pamiętam już która. Rusza wóz, będzie wiózł, będzie wiózł nas dziś ten wóóóóóóz- podchwyciły pozostałe i wiedziałam już, że gdyby tych biednych kierowców dobiegały w eterze nasze wokalne umiejętności, nie przejechałybyśmy nawet 5 kilometrów J Na pomysł wpadłyśmy po konsultacji z dwójką spotkanych na drodze Polaków, Pauliną i Rafałem, którzy to „a dedo” ( z hiszp.. na stopa) przejechali wzdłuż i wszerz te właśnie kraje, do których my zmierzałyśmy. Koniec walki z boliwijskimi babinami o nasze przecież zarezerwowane miejsca! Koniec hibernowania naszych ciał w zatrważająco zimnych busach- mimo klimatyzacji! Przygodo, przybywaj- pomyślałyśmy, mimo, iż każda w głębi czuła nieopisany sentyment do naszych „busonocnych” wojaży J
Wszystko miało swój początek na
drodze wylotowej z San Pedro de Atacama, na Północy Chile. Przedtem jednak Marta
i Ana wynajęły rowery, by odkrywać zaułki chilijskiej Północy… Mimo, iż ta mała mieścina zauroczyła
wystarczająco, by zostać tam aż 4 dni (ok, powiedzmy szczerze, utknęłyśmy tam,
bo Ola była bardzo przywiązana do chilisjkiej toalety po pobycie w Boliwii J ), musiałyśmy w końcu
zdezerterować na Południe. No więc wyszłyśmy na autostradę… I proszę, cóż za
zdziwienie, nie czekałyśmy dłużej niż 20 minut. Za każdym razem!
Widoki z przeróżnych "stopowych" wehikułów, Chile
Stolica Chile- Santiago, nocą
Mercado Central, Santiago de Chile
Widok na Santiago
Polski akcent- wzgórze San Cristobal, Santiago de Chile
Z Agustinem, naszym hostem :)
-No hay buses durante la noche! (z
hiszp. Nie ma busów w nocy!)- zaskoczyła nas pani na terminalu autobusowym. Ale
jak to? Wspominano nam, owszem, iż
Kordyliera Główna And bywa nieprzyjazna dla próbujących ją przekroczyć… Okazało
się, że na dwa dni przed planowaną datą opuszczenia stolicy Chile dopiero
otwarto granicę chilijsko-argentyńską… O przejechaniu jej autostopem nie było
więc mowy- zamiecie śnieżne umilałyby może podnoszenie kciuka, gdyby nie fakt,
iż myśmy trochę zmarzły w Boliwii. Np. na Salar de Uyuni, przy -20 na dworze,
zapomniano nam wspomnieć, iż wody to my nie uświadczymy. Albo w ogóle J, albo możemy pomarzyć
o cieplejszej niż „lodowata” J
Wracając, sytuacja owa zatrzymała nas
jeszcze jedną noc w Santiago- niezwłocznie jednak kupiłyśmy bilet na dzień kolejny.
Argentyna na nas czeka!!!
Kordyliera Główna And- granica Chile i Argentyny
-Wysiadamy, wysiadamy, tu
Mendoza, tu Mendoza!- obudziła mnie słodko Anna J
Na twarzy Marty zauważyć można było niekryty uśmiech- to właśnie na Argentynę czekała
ona tak długo…
Podobnie jak w Chile, w
Argentynie również nie miałyśmy większych problemów ze złapaniem „stopa” na
naszej trasie- co więcej, Argentyńczycy są w większości pasjonatami swojego
kraju… Wobec czego nie obyłoby się bez degustacji Yerba Mate wszekiej maści-
calabezę (drewniane naczynie pełniące funkcję kubka) napełniano nam więc Mate
(herbatopodobny w smaku napój, nic innego jak suszone liście ostrokrzewu paragwajskiego), w tym samym czasie prowadząc
masywnego TIR-a J Godziny
beztrosko mijały nam na długich rozmowach pokroju „ Nie wierzcie Chilijczykom!
Prawdziwe Asado (z hiszp.. grill) pochodzi z Argentyny i jest naszą dumą!” albo
„ -Kochamy futbol. Dziś na przykład będziemy pić Fernet Branca oglądając 4
mecze… -Tak jednocześnie?- pytamy z niedowierzaniem, tylko argentyńskie
rozgrywki? –Ależ oczywiście!- pada odpowiedź, tonem nieznoszącym sprzeciwu i
ucinającym dyskusję. Tu piłka nożna nie jest sportem- jest życiem!
Calabeza & bombilla- czyli nic tylko pić yerba mate!
Trasy międzymiastowe upływały nam
więc w bardzo miłej atmosferze- a jeszcze lepiej bawiłyśmy się w odwiedzonych
przez nas miastach. W Mendozie skosztowałyśmy oliwek prosto z drzewka (grr, są
gorzkie i niedobre- nie próbujcie tego sami J),
odwiedzając fabrykę oliwy. Miasto to słynne jest również na cały świat z winiarni-
w samym jego centrum, na obrzeżach i w okolicznych wsiach jest ich ponad 30
tysięcy- przynajmniej na takie ilości szacują je mieszkańcy miasta! Chardonnay
(nazwa pochodząca od białego winogrona uprawianego w prowincji Mendoza) czy
Malbec (od winogrona ciemngo również z tego regionu) ? Każde smakowało
wyśmienicie- zwłaszcza, kiedy otaczały nas ogromne, robiące wrażenie beczki czy
wszystkowiedzący na temat wina przewodnicy!
Drzewko oliwne, Medoza
Degustacja oliwnych wyrobów :)
Botega de Lopez, Mendoza
Medoza, part 2
W Cordobie próbowano nas
przekonać, że Fernet Branca to najlepszy trunek świata! Po wielu próbach i
raczej błędach (nawet udając, iż nam smakuje, nasze twarze wykrzywiały się w
magiczny sposób ukazujący bezaprobatę :P) stwierdzałyśmy bezpardonowo, iż z
naszym narodowym trunkiem nie można go porównywać! Hmmm… Z czym by go więc porównać?
Smak ma on ci intensywnie ziołowy i gorzki, kolor ciemnego piwa… Wszakże
Argentyńczycy uwielbiają pijać owy trunek z domieszką coli! W Cordobie również
zaproszono nas na „najlepsze”;) asado, które, nie powiem, smakiem nas urzekło!
Co najciekawsze- na ruszt grilla wrzucają oni prawie niczym nieprzyprawione
mięso! Jedynymi przyprawami, jakich używają do jego „okraszenia”- są cytryna i
sól! Magia!
Cordoba!
Rękodzieło sprzedawane na markecie w Cordobie
Na sam deser zostawiłyśmy sobie
stolicę Argentyny, Buenos Aires! To tu Marta w końcu zatańczyła upragnione
tango argentino, na scenie z profesjonalnym tancerzem (co również uczyniłam ja
z Anią, jednak to Marcia zawsze o tym marzyła J
), w małej portowej dzielnicy Buenos- La Boca. To tu uświadomiłyśmy sobie, jak
bardzo brakować nam będzie Ameryki Południowej, tych kontrastów, żywiołowego
sposobu życia, pięknych odmian latynoskiego języka hiszpańskiego! Naszych
hostów i przypadkowo spotkanych na naszej drodze ludzi, którzy uczynili ten
czas tak… pełnym , kolorowym i pięknym. Łezka zakręciła się w oku- lecz na
podsumowanie naszych trzymiesięcznych wojaży jeszcze przyjdzie czas…
Caminito w La Boca, tętniąca tangiem ulica Argentyny!
Tango argentino w czystej postaci!
-Nie nerwuj się tak, Kaźmirz!-
zwykłam mawiać dziewczynom, kiedyśmy się czymś poddenerwowały. Nie nerwujcie
się- Ola, Marta i Ania- wrócicie do Ameryki Południowej. Na pewno. Vamos a
regresar!
Tymczasem pozdrawiam gorąco i
parno- odzwierciedlając pogodę, z Australii J
Ola
No..., będzie mi brakowało Waszych opowieści z Ameryki Południowej, ale z drugiej strony strasznie jestem ciekawa Australii i już się nie mogę doczekać kolejnych wpisów.
OdpowiedzUsuńKasia Witkowska
Zazdroszczę. Wspaniała podróż. Aż mi się ciepło zrobiło :)
OdpowiedzUsuńKasiu! Z Ameryki Południowej będą jeszcze opowieści, mamy dużo notatek, które w końcu chcemy przenieść na bloga, niestety ciągle brakuje nam czasu, ciągle jesteśmy w ruchu i ciągle coś...Australia już prawie gotowa:) Dziękujemy!
OdpowiedzUsuń