czwartek, 12 lipca 2012

Nie nerwuj się tak, Kaźmirz… Czyli Chile & Argentynę czas podsumować!

Czyli o autostopowej przygodzie  w latynoamerykańskiej cywilizacji słów kilka. Historia rodem z chilijskiej ciężarówki, okraszona  rytmami tango argentino! W rolach głównych Las Blondynas, głodne przygody Łowiczanki, które z wrodzonym talentem do usilnego oszczędzania, postanowiły porzucić nocne przejażdżki latynoskimi busami i przesiąść się do ….



Ana na Valle de la Luna, San Pedro de Atacama, Chile



-Autostop, autostop, wsiadaj bracie, dalej hop!- zaczęła nucić pod nosem jedna z nas, naprawdę nie pamiętam już która. Rusza wóz, będzie wiózł, będzie wiózł nas dziś ten wóóóóóóz- podchwyciły pozostałe i wiedziałam już, że gdyby tych biednych kierowców dobiegały w eterze nasze wokalne umiejętności, nie przejechałybyśmy nawet 5 kilometrów J Na pomysł wpadłyśmy po konsultacji z dwójką spotkanych na drodze Polaków, Pauliną i Rafałem,  którzy to „a dedo” ( z hiszp.. na stopa) przejechali wzdłuż i wszerz te właśnie kraje, do których my zmierzałyśmy. Koniec walki z boliwijskimi babinami o nasze przecież zarezerwowane miejsca! Koniec hibernowania naszych ciał w zatrważająco zimnych busach- mimo klimatyzacji! Przygodo, przybywaj- pomyślałyśmy, mimo, iż każda w głębi czuła nieopisany sentyment do naszych „busonocnych” wojaży J




Marta na Valle de la Luna, San Pedro de Atacama, Chile


Północ Chile...


Wszystko miało swój początek na drodze wylotowej z San Pedro de Atacama, na Północy Chile. Przedtem jednak Marta i Ana wynajęły rowery, by odkrywać zaułki chilijskiej Północy…  Mimo, iż ta mała mieścina zauroczyła wystarczająco, by zostać tam aż 4 dni (ok, powiedzmy szczerze, utknęłyśmy tam, bo Ola była bardzo przywiązana do chilisjkiej toalety po pobycie w Boliwii J ), musiałyśmy w końcu zdezerterować na Południe. No więc wyszłyśmy na autostradę… I proszę, cóż za zdziwienie, nie czekałyśmy dłużej niż 20 minut. Za każdym razem!


Widoki z przeróżnych "stopowych" wehikułów, Chile

Chilijski odcinek wynosił, bagatela, 1774 km!  Pokonałyśmy go a to na „pakach” wielkich ciężarówek, innym zaś razem dyskutując żywo o kuchni tego kraju i obyczajach w lokalnych tirach. Z okien zaś małych prywatnych jeepów lustrowałyśmy bacznie kopalnie odkrywkowe napotkane na i przy drodzeJ Zajęło nam to niecałe 3 dni- w międzyczasie zostałyśmy zaproszone na asado (ale chilijskie, nie mylić z argentyńskim! :P), czyli lokalnego grilla ociekającego tłuszczem (lubimy carne!!!- z hiszp.. mięso J ), a także obudzić się o 3 nad ranem w nieznanej nam z mapy miejscowości i znaleźć właśnie o tej porze hostel z ciepłą wodą J Docierając do stolicy każda z nas była więc jak chodzący wulkan... pozytywnej energii! Wszystko się udało, a napotkani w przeróżnych wehikułach ludzie podarowali nam coś więcej, aniżeli tylko darmową przejażdżkę. Zawsze zainteresowani naszą kulturą, chętnie dzielili się opowiastkami o swoich przywarach. Możemy stwierdzić w zupełności, że kochamy chilijski naródJ A na deser zostałyśmy królewsko ugoszczone przez Agustina, couchsurfera z Santiago.


Stolica Chile- Santiago, nocą


Mercado Central, Santiago de Chile


Widok na Santiago


Polski akcent- wzgórze San Cristobal, Santiago de Chile


Z Agustinem, naszym hostem :)

-No hay buses durante la noche! (z hiszp. Nie ma busów w nocy!)- zaskoczyła nas pani na terminalu autobusowym. Ale jak to? Wspominano nam,  owszem, iż Kordyliera Główna And bywa nieprzyjazna dla próbujących ją przekroczyć… Okazało się, że na dwa dni przed planowaną datą opuszczenia stolicy Chile dopiero otwarto granicę chilijsko-argentyńską… O przejechaniu jej autostopem nie było więc mowy- zamiecie śnieżne umilałyby może podnoszenie kciuka, gdyby nie fakt, iż myśmy trochę zmarzły w Boliwii. Np. na Salar de Uyuni, przy -20 na dworze, zapomniano nam wspomnieć, iż wody to my nie uświadczymy. Albo w ogóle J, albo możemy pomarzyć o cieplejszej niż „lodowata” J  Wracając, sytuacja owa zatrzymała nas jeszcze jedną noc w Santiago- niezwłocznie jednak kupiłyśmy bilet na dzień kolejny.  Argentyna na nas czeka!!!


Kordyliera Główna And- granica Chile i Argentyny


-Wysiadamy, wysiadamy, tu Mendoza, tu Mendoza!- obudziła mnie słodko Anna J Na twarzy Marty zauważyć można było niekryty uśmiech- to właśnie na Argentynę czekała ona tak długo…

Podobnie jak w Chile, w Argentynie również nie miałyśmy większych problemów ze złapaniem „stopa” na naszej trasie- co więcej, Argentyńczycy są w większości pasjonatami swojego kraju… Wobec czego nie obyłoby się bez degustacji Yerba Mate wszekiej maści- calabezę (drewniane naczynie pełniące funkcję kubka) napełniano nam więc Mate (herbatopodobny w smaku napój, nic innego jak suszone liście ostrokrzewu paragwajskiego), w tym samym czasie prowadząc masywnego TIR-a J Godziny beztrosko mijały nam na długich rozmowach pokroju „ Nie wierzcie Chilijczykom! Prawdziwe Asado (z hiszp.. grill) pochodzi z Argentyny i jest naszą dumą!” albo „ -Kochamy futbol. Dziś na przykład będziemy pić Fernet Branca oglądając 4 mecze… -Tak jednocześnie?- pytamy z niedowierzaniem, tylko argentyńskie rozgrywki? –Ależ oczywiście!- pada odpowiedź, tonem nieznoszącym sprzeciwu i ucinającym dyskusję. Tu piłka nożna nie jest sportem- jest życiem!


Calabeza & bombilla- czyli nic tylko pić yerba mate!


Trasy międzymiastowe upływały nam więc w bardzo miłej atmosferze- a jeszcze lepiej bawiłyśmy się w odwiedzonych przez nas miastach. W Mendozie skosztowałyśmy oliwek prosto z drzewka (grr, są gorzkie i niedobre- nie próbujcie tego sami J), odwiedzając fabrykę oliwy. Miasto to słynne jest również na cały świat z winiarni- w samym jego centrum, na obrzeżach i w okolicznych wsiach jest ich ponad 30 tysięcy- przynajmniej na takie ilości szacują je mieszkańcy miasta! Chardonnay (nazwa pochodząca od białego winogrona uprawianego w prowincji Mendoza) czy Malbec (od winogrona ciemngo również z tego regionu) ? Każde smakowało wyśmienicie- zwłaszcza, kiedy otaczały nas ogromne, robiące wrażenie beczki czy wszystkowiedzący na temat wina przewodnicy!


Drzewko oliwne, Medoza



Degustacja oliwnych wyrobów :)


Botega de Lopez, Mendoza


Medoza, part 2

W Cordobie próbowano nas przekonać, że Fernet Branca to najlepszy trunek świata! Po wielu próbach i raczej błędach (nawet udając, iż nam smakuje, nasze twarze wykrzywiały się w magiczny sposób ukazujący bezaprobatę :P) stwierdzałyśmy bezpardonowo, iż z naszym narodowym trunkiem nie można go porównywać! Hmmm… Z czym by go więc  porównać?  Smak ma on ci intensywnie ziołowy i gorzki, kolor ciemnego piwa… Wszakże Argentyńczycy uwielbiają pijać owy trunek z domieszką coli! W Cordobie również zaproszono nas na „najlepsze”;) asado, które, nie powiem, smakiem nas urzekło! Co najciekawsze- na ruszt grilla wrzucają oni prawie niczym nieprzyprawione mięso! Jedynymi przyprawami, jakich używają do jego „okraszenia”- są cytryna i sól! Magia!


Cordoba!



Rękodzieło sprzedawane na markecie w Cordobie

Na sam deser zostawiłyśmy sobie stolicę Argentyny, Buenos Aires! To tu Marta w końcu zatańczyła upragnione tango argentino, na scenie z profesjonalnym tancerzem (co również uczyniłam ja z Anią, jednak to Marcia zawsze o tym marzyła J ), w małej portowej dzielnicy Buenos- La Boca. To tu uświadomiłyśmy sobie, jak bardzo brakować nam będzie Ameryki Południowej, tych kontrastów, żywiołowego sposobu życia, pięknych odmian latynoskiego języka hiszpańskiego! Naszych hostów i przypadkowo spotkanych na naszej drodze ludzi, którzy uczynili ten czas tak… pełnym , kolorowym i pięknym. Łezka zakręciła się w oku- lecz na podsumowanie naszych trzymiesięcznych wojaży jeszcze przyjdzie czas… 



Caminito w La Boca, tętniąca tangiem ulica Argentyny!


Tango argentino w czystej postaci!


-Nie nerwuj się tak, Kaźmirz!- zwykłam mawiać dziewczynom, kiedyśmy się czymś poddenerwowały. Nie nerwujcie się- Ola, Marta i Ania- wrócicie do Ameryki Południowej. Na pewno. Vamos a regresar! 
( z hiszp.. Wrócimy!)



Gdzieś pomiędzy Cordobą a Buenos Aires...


Tymczasem pozdrawiam gorąco i parno- odzwierciedlając pogodę, z Australii J

Ola






3 komentarze:

  1. No..., będzie mi brakowało Waszych opowieści z Ameryki Południowej, ale z drugiej strony strasznie jestem ciekawa Australii i już się nie mogę doczekać kolejnych wpisów.
    Kasia Witkowska

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazdroszczę. Wspaniała podróż. Aż mi się ciepło zrobiło :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasiu! Z Ameryki Południowej będą jeszcze opowieści, mamy dużo notatek, które w końcu chcemy przenieść na bloga, niestety ciągle brakuje nam czasu, ciągle jesteśmy w ruchu i ciągle coś...Australia już prawie gotowa:) Dziękujemy!

    OdpowiedzUsuń