Po wyczerpującym tygodniu z mocno
ciekawym programem (Kanion Colca i Machu Picchu- o tym w kolejnej notce J ) przyszło nam opuścić
malownicze Cusco- rzekomo peruwiański Disnayland.
Widok na Cusco z naszego hostelu
Wszędobylskie lamy i alpaki, pozujące do zdjęć za opłatą, mieszają się tu z masą białych turystów, chętnych do wydawania pieniędzy… Tak więc machina napędza się samoistnie- miasto to do najtańszych nie należy. My jednak z polecenia spotkanych na drodze Norwegów trafiłyśmy do urokliwego i taniego hostelu Home Sweet Home. Strzał w dziesiątkę! Wprawdzie zdobywając niemałe wzgórze, na którym jest on położony, o mało nie wyplułyśmy naszych wnętrzności :P Jednak obsługa, pyszne śniadania, ciepła woda 24h/dobę oraz grzejniczek w pokoju (rzadkość, jak nie cud w Ameryce Południowej) sprawiły, że Home Sweet Home stał się naszym domem na tych parę dni.
A zapłacisz?
Drogę z Cusco do Puno każda z nas
spokojnie nazwać może katastrofalną. Może lepiej byłoby, gdybyśmy rzeczywiście
spóźniły się na autobus- bo wpadłyśmy do środka zasapane w ostatniej chwili...
I zaczęło się. Nasze miejsca okupowane były przez lokalną rodzinkę- dwójkę
dzieci w wieku przedszkolnym oraz panią w tradycyjnym stroju peruwiańskim
(czytaj: gruba, kilkuwarstwowa kieca i tysiące szali nie szali) karmiącą
piersią małego bobasa. Dziewczyny – Marta i Ania - po trzykrotnym upomnieniu
się o swoje miejscówki (zajęte przez dzieci i toboły) zajęły w końcu swe
miejsca- mi przyszło siedzieć koło Matki Karmiącej. A przedszkolaki? Matka
rozłożyła im kolorową płachtę w przejściu autobusu- biedaczyska musiały
koczować na podłodze całą drogę, w bardzo niskiej temperaturze! Smrodu
unoszącego się w autobusie nie da się do niczego porównać- my nie wiedząc, czy
się śmiać, czy zapłakać nad naszą sytuacją, zaczęłyśmy się poważnie
zastanawiać, czy nie jadą z nami…gęsi.
Ciężko, bo ciężko, ale jakoś przeżyłyśmy te 12 h drogi.
W Puno, peruwiańskim miasteczku
położonym nad jeziorem Titicaca, spędziłyśmy 3 dni. Nasz hostel jak na złość
znów położony był na wysokim wzniesieniu- przez co taksówkarze mieli nie lada
problem! Uśmiałyśmy się parokrotnie, kiedy to oni prowadząc swoje auta nie
mogli podjechać na wzgórze, cofając samochodem do tyłu w połowie drogi i klnąc
pod nosem, że potrzebują lepszego samochodu J
Warto też dodać, że żaden driver w Ameryce Południowej nie używa hamulców
ręcznych…dlaczego? Pewnie nie działają…
Motoriksza wszędzie Cię dowiezie :)
Puno architektonicznie nie zachwyciło
nas ani trochę- jedynym godnym polecenia punktem był mały skwer w centrum
miasta i katedra tuż obok niego. Poza tym małe, ciasne uliczki i mnóstwo
motorikszy- jedną z nich podjechałyśmy do portu. Im dalej w las, tym więcej
drzew… Oddalając się od centrum można było zauważyć peruwiańską biedę. Lokalne
stragany zapełnione są przedojrzałymi owocami, nieapetycznymi kawałkami mięsa
na brudnych obrusach oraz makaronem w wielkich workach. Obok owoców panie
sprzedają kosmetyki, obok mięsa damskie majtki- tym miejscem nie rządzą żadne
prawa!
Stragany w Puno
Uliczna sprzedaż alkoholu w plastykowych butelkach!
Z portu, w którym roiło się od
łodzi i barek wszelkiej maści, wyruszyłyśmy drugiego dnia do tak zwanych
Floating Islands ( z ang. Pływające Wyspy). Na Titicace jest ich 55- nam było
odwiedzić dwie spośród nich. Wyspy te,
pod wspólną nazwą pochodzącą od rdzennych ich mieszkańców- ludu Uros, z
pewnością zadziwiły nas swą niebywale skuteczną, choć a’la słomianą,
konstrukcją. Ponad trzymetrowa „ściółka”
złożona jest jedynie z grubej warstwy słomy oraz zbitej gliny. Wysepka taka
zakotwiczona jest na dnie jeziora 4 głazami- by nie mogła odpłynąć pod wpływem
prądów wywołanych przez łodzie. Jedna z nich liczy około 5-10 słomianych domków
i tyle też rodzin- podobno zamieszkujących tam na stałe…
Marta, Ola i Wyspy Uros na jeziorze Titicaca
Teraz słowo o tym, dlaczego mocno
wątpimy w wiarygodność „rdzennych” Uros. Już po przypłynięciu na wyspę powitano
nas śpiewem. Kolorowo ubrane panie chwytały nas ochoczo za rękę, by pomóc w
opuszczaniu pokładu łodzi. Acha, acha- wyczuwamy więc jakiś podstępny interes. Ludzie
tutaj nie są aż tak przyjacielscy. W istocie, nie pomyliłyśmy się ani trochę.
Kobiety czyhały na nas, „bogatych białych” turystów. Jak tylko nasz przewodnik
skończył wykład na temat Pływających Wysp, kobiety rzuciły się na nas niczym
wygłodniałe sępy. Każda z nich pokazała
najpierw swój słomiany domek (choć krótko!), prosiła o robienie zdjęć,
opowiadała o swojej rodzinie…po czym za rękę zaciągnęła na swój malutki
stragan. Ja z Martą czułyśmy się osaczone, jednak nie ugięłyśmy się pod zachętą
kupna suwenirów. Kobieta się na nas autentycznie obraziła i omijała nas
szerokim łukiem!
Dom na wyspie Uros
Szczytem komercji był jednak nie lada teatrzyk, który to panie
te odczyniły przed turystami, którzy zgodzili się przepłynąć „za drobną opłatą”
specjalną słomianą łodzią- tzw. Totorą. Oni zapłacili, więc… zaśpiewano im
„Vamos a la playa”, a na koniec pożegnano „Hasta la vista, Baby”. Byłyśmy mocno
zniesmaczone… Na obronę ludzi Uru można tylko dodać, iż turystyka jest zaraz po
rybołówstwie ich drugim źródłem dochodu… Tylko dlaczego zamiast pokazywać swoje
prawdziwe zwyczaje, naginają się pod amerykański kicz? I zaraz, zaraz… Skoro
prawie w ogóle nie ruszają się z owych wysp, dlaczego wszyscy mówią
perfekcyjnie po hiszpańsku i znają te kiczowate hity? Pytanie pozostawiam
otwartym…
Kobieta Uros
Drugim punktem programu była
wyspa Taquile- oddalona trzy godziny drogi od Puno. Tu, oprócz ślicznych
widoków na Titicacę i odległe wulkany, absolutnie nic się nie dzieje. Dostrzec
można jeszcze większą niż na lądzie, biedę. Małe dziewczynki czyhają na każdym
zakręcie i chcą sprzedać Ci drobny suwenir. Zwykle jest to własnoręcznie utkana
bransoletka… Odizolowani od cywilizacji, zarabiają tylko na turystach…
Rdzenni mieszkańcy Taquile
Tyle o peruwiańskiej stronie
jeziora Titicaca, ale nie koniec o nim samym! Następnego dnia udałyśmy się do
Boliwii, by odpocząć w „pięknej” Copacabanie (tak nas wszyscy zapewniali!). Już
na granicy boliwijscy celnicy biorą od nas łapówkę… Wyjmując sobie bez pytania
dwa opakowania chrupek z naszych toreb. Dlaczego? Podobno trafiamy do nich w
porze obiadowej, ale za „słodką” łapówką dostajemy stempelki wjazdu od ręki i
nie musimy czekać… Dziwne, prawda? Dodajmy tylko, że chrupki kosztowały nas 2
sole peruwiańskie, czyli około 2,5 zł J
Ana z łapówką na granicy peruwiańsko-boliwijskiej :)
Copacabana :)
Choć Boliwia nie przywitała nas
mile, nie spisujemy jej na straty! J
Ola
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz