wtorek, 5 czerwca 2012

„Jezioro łabędzie” czyli Titicaca w dwóch krajach


Po wyczerpującym tygodniu z mocno ciekawym programem (Kanion Colca i Machu Picchu- o tym w kolejnej notce J ) przyszło nam opuścić malownicze Cusco- rzekomo peruwiański Disnayland. 


Widok na Cusco z naszego hostelu





Wszędobylskie lamy i alpaki, pozujące do zdjęć za opłatą, mieszają się tu z masą białych turystów, chętnych do wydawania pieniędzy… Tak więc machina napędza się samoistnie- miasto to do najtańszych nie należy. My jednak z polecenia spotkanych na drodze Norwegów trafiłyśmy do urokliwego i taniego hostelu Home Sweet Home. Strzał w dziesiątkę! Wprawdzie zdobywając niemałe wzgórze, na którym jest on położony, o mało nie wyplułyśmy naszych wnętrzności :P Jednak obsługa, pyszne śniadania, ciepła woda 24h/dobę oraz grzejniczek w pokoju (rzadkość, jak nie cud w Ameryce Południowej) sprawiły, że Home Sweet Home stał się naszym domem na tych parę dni.


A zapłacisz? 

Drogę z Cusco do Puno każda z nas spokojnie nazwać może katastrofalną. Może lepiej byłoby, gdybyśmy rzeczywiście spóźniły się na autobus- bo wpadłyśmy do środka zasapane w ostatniej chwili... I zaczęło się. Nasze miejsca okupowane były przez lokalną rodzinkę- dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym oraz panią w tradycyjnym stroju peruwiańskim (czytaj: gruba, kilkuwarstwowa kieca i tysiące szali nie szali) karmiącą piersią małego bobasa. Dziewczyny – Marta i Ania - po trzykrotnym upomnieniu się o swoje miejscówki (zajęte przez dzieci i toboły) zajęły w końcu swe miejsca- mi przyszło siedzieć koło Matki Karmiącej. A przedszkolaki? Matka rozłożyła im kolorową płachtę w przejściu autobusu- biedaczyska musiały koczować na podłodze całą drogę, w bardzo niskiej temperaturze! Smrodu unoszącego się w autobusie nie da się do niczego porównać- my nie wiedząc, czy się śmiać, czy zapłakać nad naszą sytuacją, zaczęłyśmy się poważnie zastanawiać, czy nie jadą z nami…gęsi.  Ciężko, bo ciężko, ale jakoś przeżyłyśmy te 12 h drogi.
W Puno, peruwiańskim miasteczku położonym nad jeziorem Titicaca, spędziłyśmy 3 dni. Nasz hostel jak na złość znów położony był na wysokim wzniesieniu- przez co taksówkarze mieli nie lada problem! Uśmiałyśmy się parokrotnie, kiedy to oni prowadząc swoje auta nie mogli podjechać na wzgórze, cofając samochodem do tyłu w połowie drogi i klnąc pod nosem, że potrzebują lepszego samochodu J Warto też dodać, że żaden driver w Ameryce Południowej nie używa hamulców ręcznych…dlaczego? Pewnie nie działają… 

Motoriksza wszędzie Cię dowiezie :)


Puno architektonicznie nie zachwyciło nas ani trochę- jedynym godnym polecenia punktem był mały skwer w centrum miasta i katedra tuż obok niego. Poza tym małe, ciasne uliczki i mnóstwo motorikszy- jedną z nich podjechałyśmy do portu. Im dalej w las, tym więcej drzew… Oddalając się od centrum można było zauważyć peruwiańską biedę. Lokalne stragany zapełnione są przedojrzałymi owocami, nieapetycznymi kawałkami mięsa na brudnych obrusach oraz makaronem w wielkich workach. Obok owoców panie sprzedają kosmetyki, obok mięsa damskie majtki- tym miejscem nie rządzą żadne prawa!


Stragany w Puno


Uliczna sprzedaż alkoholu w plastykowych butelkach!

Z portu, w którym roiło się od łodzi i barek wszelkiej maści, wyruszyłyśmy drugiego dnia do tak zwanych Floating Islands ( z ang. Pływające Wyspy). Na Titicace jest ich 55- nam było odwiedzić dwie spośród nich.  Wyspy te, pod wspólną nazwą pochodzącą od rdzennych ich mieszkańców- ludu Uros, z pewnością zadziwiły nas swą niebywale skuteczną, choć a’la słomianą, konstrukcją.  Ponad trzymetrowa „ściółka” złożona jest jedynie z grubej warstwy słomy oraz zbitej gliny. Wysepka taka zakotwiczona jest na dnie jeziora 4 głazami- by nie mogła odpłynąć pod wpływem prądów wywołanych przez łodzie. Jedna z nich liczy około 5-10 słomianych domków i tyle też rodzin- podobno zamieszkujących tam na stałe…

Marta, Ola i Wyspy Uros na jeziorze Titicaca

Teraz słowo o tym, dlaczego mocno wątpimy w wiarygodność „rdzennych” Uros. Już po przypłynięciu na wyspę powitano nas śpiewem. Kolorowo ubrane panie chwytały nas ochoczo za rękę, by pomóc w opuszczaniu pokładu łodzi. Acha, acha- wyczuwamy więc jakiś podstępny interes. Ludzie tutaj nie są aż tak przyjacielscy. W istocie, nie pomyliłyśmy się ani trochę. Kobiety czyhały na nas, „bogatych białych” turystów. Jak tylko nasz przewodnik skończył wykład na temat Pływających Wysp, kobiety rzuciły się na nas niczym wygłodniałe sępy.  Każda z nich pokazała najpierw swój słomiany domek (choć krótko!), prosiła o robienie zdjęć, opowiadała o swojej rodzinie…po czym za rękę zaciągnęła na swój malutki stragan. Ja z Martą czułyśmy się osaczone, jednak nie ugięłyśmy się pod zachętą kupna suwenirów. Kobieta się na nas autentycznie obraziła i omijała nas szerokim łukiem!


Dom na wyspie Uros

 Szczytem komercji był jednak nie lada teatrzyk, który to panie te odczyniły przed turystami, którzy zgodzili się przepłynąć „za drobną opłatą” specjalną słomianą łodzią- tzw. Totorą. Oni zapłacili, więc… zaśpiewano im „Vamos a la playa”, a na koniec pożegnano „Hasta la vista, Baby”. Byłyśmy mocno zniesmaczone… Na obronę ludzi Uru można tylko dodać, iż turystyka jest zaraz po rybołówstwie ich drugim źródłem dochodu… Tylko dlaczego zamiast pokazywać swoje prawdziwe zwyczaje, naginają się pod amerykański kicz? I zaraz, zaraz… Skoro prawie w ogóle nie ruszają się z owych wysp, dlaczego wszyscy mówią perfekcyjnie po hiszpańsku i znają te kiczowate hity? Pytanie pozostawiam otwartym…


Kobieta Uros

Drugim punktem programu była wyspa Taquile- oddalona trzy godziny drogi od Puno. Tu, oprócz ślicznych widoków na Titicacę i odległe wulkany, absolutnie nic się nie dzieje. Dostrzec można jeszcze większą niż na lądzie, biedę. Małe dziewczynki czyhają na każdym zakręcie i chcą sprzedać Ci drobny suwenir. Zwykle jest to własnoręcznie utkana bransoletka… Odizolowani od cywilizacji, zarabiają tylko na turystach…


Rdzenni mieszkańcy Taquile

Tyle o peruwiańskiej stronie jeziora Titicaca, ale nie koniec o nim samym! Następnego dnia udałyśmy się do Boliwii, by odpocząć w „pięknej” Copacabanie (tak nas wszyscy zapewniali!). Już na granicy boliwijscy celnicy biorą od nas łapówkę… Wyjmując sobie bez pytania dwa opakowania chrupek z naszych toreb. Dlaczego? Podobno trafiamy do nich w porze obiadowej, ale za „słodką” łapówką dostajemy stempelki wjazdu od ręki i nie musimy czekać… Dziwne, prawda? Dodajmy tylko, że chrupki kosztowały nas 2 sole peruwiańskie, czyli około 2,5 zł J


Ana z łapówką na granicy peruwiańsko-boliwijskiej :)

A Copacabana…? Rozczarowała nas w zupełności. Pomińmy już tu bród, smród i ubóstwo- bo w Boliwii, najbiedniejszym kraju Ameryki Południowej, można się było tego spodziewać. Przykrym doświadczeniem było jednak obcowanie z lokalną ludnością. Właściwie każdy traktował nas z dystansem (w najlepszym wypadku!), a zdarzały się także bardzo niemiłe spotkania. Np. pani ze straganu nakrzyczała na mnie i na Martę, kiedy to nie chciałyśmy kupić od niej skarpetek… W informacji turystycznej kobieta obrażona faktem, iż nie chcemy wykupić od niej wycieczki, nie dała nam bezpłatnej mapki, na której notowała dla nas informacje!  A na okrasę – dwa włosy znalezione w obiedzie w „lepszej” restauracji. Uciekamy z Copacabany, stwierdziłyśmy zgodnie. Zaśmiałyśmy się tylko pod koniec, iż boliwijska strona Titicaci to istne „Jezioro Łabędzie”. Na wybrzeżu roiło się od rowerów wodnych w postaci łabędzi. Istotnie, trafna metafora! Łabędziom nie można ufać!



Copacabana :)

Choć Boliwia nie przywitała nas mile, nie spisujemy jej na straty!  J

Ola


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz