środa, 5 września 2012

Jawa- „do you need a transportation?"


Przyszedł czas na kolejną indonezyjską wyspę- jedno z bardziej intrygujących miejsc na trasie naszej podróży- Jawę. Być może ciężko w to uwierzyć, ale drogę „do” przebyłyśmy totalnie zachwycone, uśmiechnięte, a w Probolinggo (już na Jawie) wstałyśmy wyspane i wypoczęte, mimo wczesno porannej godziny (ok. 4 rano). W porządku, musimy tu napomknąć, iż autobus, którym przedostałyśmy się z Bali właśnie tam, przyjechał z JEDYNIE dwugodzinnym opóźnieniem. „It happens” (z ang. To się zdarza) tudzież „Traffic jam, Miss” (z ang. Korki uliczne, Panienko)- tak nas usiłowano uspokoić, kiedy próbując osiągnąć nirwanę zgrzytałyśmy zębami na schodach ulicznej agencji turystycznej, raz po raz rzucając siarczyste „Która godzina?!”.

Praca wre- Indonezyjczycy w pracy :)



Cóż, był czas przywyknąć. Indonezyjczycy, podobnie jak i Malezyjczycy czy nawet Wietnamczycy, zdają się posiadać zupełnie inne poczucie czasu czy odległości. Zwykle 200 metrów zamienia się w kilometrową trasę (najczęściej gdy proponują ci pokój w hostelu i chcą cię do niego zaprowadzić), tudzież na odwrót- pięciominutowy spacerek nazywają odcinkiem nie do pokonania (tu: bezpośrednio proponują TRANSPORTATION – z ang. transport J ). Jakkolwiek denerwujące to może się momentami stać- nie można im odmówić pogody ducha i serdeczności. Fakt , chcą zarobić na białych  turystach- któż by nie chciał? Spędzając z nimi jednak dłuższą chwilę, uczysz się jak należy im odmawiać, nie okazywać zainteresowania – nie tracąc uśmiechu na ustach. A oni ciągle są wobec ciebie serdeczni!!! Utknął nam w pamięci szczególnie obraz żebraków ulicznych (obrazy z Yogjakarty i Jakarty), którzy podchodzą uśmiechnięci prosząc o mamonę- jeśli jednak im ładnie odmówisz, z ich twarzy promienny uśmiech nie znika. Niebywałe, czyż nie?

Widoki ze skuterów- okolice Yogjakarty

Jawajskie pola ryżowe

…Wracając jednak do głównego wątku tej fabuły J- bus, opóźniony i wyklęty, zajechał w końcu i… myśmy nie mogły wyjść z podziwu. Uraczył nas kocykami, poduszkami pod głowę oraz klimatyzacją- która była błogosławieństwem podczas trzydziestostopniowego ukropu. Nie, nie, nie… nie wykupiłyśmy przejazdu u drogiego przewoźnika… Nie wynajęłyśmy luksusowego busika… Za zdroworozsądkową cenę (w tym wytargowaną!) i w miłych warunkach dotarłyśmy więc do Probolinggo około 4 nad ranem- i naszym oczom ukazały się otwarte restauracyjki, normalnie prosperujące stragany i „odpoczywający na chodniku” Indonezyjczycy (zwykle odpoczywają- nie są zbyt pracowici J ). Szybko każda z nas potrząsnęła głową, upewniając się zerknęła na zegarek- „ale czy to na pewno 4 nad ranem?!”. Krótkie niedowierzanie połączone z ostatnią fazą snu, z której każda z nas została wyrwana przystankiem- i zupełnie zapomniałyśmy, że przecież na Jawie dominuje islam- środek Ramadanu (islamski okres postu- od wschodu aż do zachodu słońca muzułmanie nie mogą przyjmować żadnych płynów ani pokarmu!!!)! To w związku z tym restauracyjki otwierane są krótko przed wschodem słońca, często zamykane w ciągu dnia, by ponownie zaprosić gości, kiedy ono zachodzi. Niemniej jednak na ulicach spotkać można miejsca, w którym dostaniemy ciepły posiłek także w ciągu dnia- tak też my delektowałyśmy się w samo południe lokalnym mie goreng udand (z indonezyjskiego- smażony ryż z krewetkami).

Mie goreng u lokala- mniam!


Pierwszym naszych jawajskim celem był wulkan Bromo. Nie wiedziałyśmy wprawdzie,  czy zdobędziemy go wynajętym skuterem czy podłączając się do grupy w jeepie… W miejscowości Cemoro Lewang, z której postanowiłyśmy uczynić naszą bazę wypadową, wielu próbowało nas mamić i okłamywać co do oddalenia punktu widokowego na wulkan. Wszystko przez to, byśmy uwierzyły, że organizowanie wypadu na własną rękę jest wręcz niemożliwe. Jedyną według nich opcją było wynajęcie skutera czy jeepa- proszę bardzo! Tylko czemu tak drogo? Starałyśmy się, próbowałyśmy- ale wciąż cena 100 tys. rupii indonezyjskich (około 36 zł) za jeden skuter wydawała się dla nas horrendalną i nie do przebolenia (tak- Azja uczy skąpstwa, paradoksalnie dlatego, iż wszystko tu powinno być tanie J ). Ok, Las Blondynas, możemy tam przecież pójść pieszo, pod jednym warunkiem- wstać trza przed kurami! J Budzik o 3 nad ranem dnia kolejnego był bezlitosny- aleśmy się wyczłapały i wyglądając jak krety z czołówkami na głowach i latarkami w dłoniach, ruszyłyśmy na punkt widokowy, radośnie sobie podśpiewując. Cóż się okazało? Trasę przemierzyłyśmy  wolnym krokiem (momentami mocno stromo i pod górkę), docierając do punktu jeszcze przed wschodem słońca, czyli przed godziną 5tą rano. Hmm… Zakupiłyśmy kawę 3-in-1 na styl indonezyjski (fusów w cholerę J, a od ilości cukru można się przesłodzić, bynajmniej jak dla mnie J) i zasiadłyśmy na  ławeczce, czekając na ten „wysoce rekomendowany, przepiękny i idylliczny wschód słońca nad wulkanem Bromo”…

Tuż przed wschodem słońca nad Bromo

Nad Bromo cd.

Wschód w pełnej krasie, Bromo


Cóż, lekko zawiedzione schodziłyśmy około godziny później wśród innych podróżujących, którzy dotarli tam jeepem (srogo przepłacając!). Owszem, widok był urokliwy- rozpełzające się powoli chmury między wulkanem a wyższymi partiami krajobrazu na pewno zostaną nam w pamięci. Polemizowałabym jednak z opinią bajecznych krajobrazów wkoło wulkanu- sam w sobie nie zrobił na nas zbyt dużego wrażenia. Zewsząd otoczony jeepami, straganami, a także końmi z ich właścicielami, którzy za każdą cenę podwiozą cię do miasta- oto Bromo tuż po wschodzie słońca. Nam się jednak nie spieszyło, zatem z punktu widokowego włóczyłyśmy się powoli w dół doliny, jeszcze wolniej wchodząc na krater. Oczywiście spod jego stóp możesz wjechać na koniu prawie pod sam punkt docelowy –krater…
 Widok na Bromo tuż po wschodzie słońca

Ania czyni honory- promuje Łowicz :)


... Łowiczanka również zapozowała! :)


Zmierzając pod krater wulkanu...

Kiedy jednak odejdą turyści, a przynajmniej ich większość… Kiedy schody prowadzące pod krater są już w zupełności puste, a ty stoisz majestatycznie na samym czubku krateru… Raz to spoglądasz na odjeżdżające jeepy, raz to w dół krateru, który tym razem cię zawodzi- nie bucha, nie jęczy, nie wypuszcza pary (mimo, iż to wulkan wciąż aktywny)! I wtem pojawiają się lokalni hindu, których przodkowie zdezerterowali w te górzyste rejony okołowulkanowe, by uciec od fali islamu zalewającej Indonezję. Tak też, kiedy pojawili się w kraterze, m.in. z wielkimi siatkami na długich kijach, a także małym kurczakiem na sznurku- przeczuwałyśmy, że dziać się będzie coś ciekawego. W rzeczy samej- część z nich, głównie reprezentanci płci męskiej, także dzieci, zeszli na strome zbocze krateru dzierżąc ww. kije w dłoniach. Kobiety zaś poczęły rzucać dary- tak, by panowie zgrabnie mogli je złapać na swoje pseudo-wędki. Poleciał także i kurczak, który na szczęście trafił do siatki!!! Proceder wydał nam się tak dziwny, iż zapytałyśmy później paru Indonezyjczyków, jaki on ma w zasadzie cel. Okazało się, iż dnia następnego odbywać się miały celebracje święta Yadnya Kasada (ważne dla lokalnej mniejszości wyznawców hinduizmu), a „przedstawienie”, którego byłyśmy świadkami to niejako próba przed nadchodzącym dniem.

Jeep na jeepie- czyli widoki z podnóża Bromo
Sklepik z kawą i herbatą- na wypadek :)

Przygotowania do święta Yadnya Kasada

Wokół krateru


Kiedy nasz wypad pod Bromo dobiegł końca, lokalnym minibusikiem wróciłyśmy do Probolinggo, z którego zamierzałyśmy wziąć pociąg do Yogjakarty. Wysadzono nas rzekomo pod terminalem- nic go jednak nie przypominało. Wróć- lokalni pośrednicy firm transportowych tylko na nas czyhali. Jeszcześmy z tego busa nie wyszły i już słyszymy- „where are you going?” (z ang. gdzie jedziecie?) ich uroczym akcentem. Twierdzą, że nie ma pociągu i oferują transport najpierw za 200 tys. rupii, potem za 150 (200 tys. to około 72 zł, 150 tys.= 54 zł). Niet, nie z nami te numery, Bruner- jak mawia moja mama (pozdrawiam Joannę Kolasiewicz J )- wystarczyło przejść się kawałek dalej (ach, bo pociągu rzeczywiście nie było- musiałyśmy jednak zrewidować wierzytelność sprzedawcy biletów i pojechać na dworzec :P ), by usłyszeć cenę 75 tys. za tę samą trasę. Autobus miał być wieczorem- tośmy przekoczowały u „lokala” zajadając się mie goreng udang (smażone kluski z krewetkami, mniami!) oraz nasi goreng udang (smażony ryż z krewetkami, ulubiony Ani J ). Zdziwione wsiadłyśmy do pustego busa- raz, że był on na czas J, dwa, że nikt się z nami nie zabierał- co więcej- nikt się już nie dosiadł! Finał był taki, iż cały odcinek spałyśmy jak małe dzieci rozłożone na „rozgwiazdę” na całym tyle wehikułu J I Pan kierowca był super J- zawsze, kiedy spytałyśmy o toaletę, niezwłocznie kierował wóz na postój!

Pod Bromo

Teraz kilka słów o Yogjakarcie- mieście sułtana, rykszy, rowerów, skuterów, „saloników  kulturalnych” z batikiem oraz mnóóóóstwa straganów. Ba, panuje tu raj cenowy! Więc Panie, Panowie- kolorowe portfele za 3 zł? Proszę bardzo. Koszule męskie, sukienki damskie- z jedwabiu, bawełny i innych jeszcze materiałów- za 10-30 zł? Proszę bardzo. Klapki w kształcie pilota do telewizora- dla zagorzałych domowników J? Proszę bardzo. Kiedy już przebrniesz przez ciasną ulicę ze straganami, ominiesz tysiące (dosłownie!) nawoływań „Miss, where are you from? Do you want to buy some batik?” (Panienko, skąd jesteś? Chcesz kupić jakiś batik?)- dotrzesz do pałacu sułtana… A tam… Sam budynek ma potencjał- dobrze zakonserwowane małe budynki z sekcją wielkich pomieszczeń, przekształconych głównie na ekspozycję muzealnych artefaktów dotyczących rodziny sułtańskiej. Zdjęcia sułtanów w dosłownie każdym wieku- są! Za szybą. A na szybie trzycentymetrowa warstwa kurzu- tak, jakby nikt o to zupełnie nie dbał przez lata! Porcelana sułtańska- jest, w gablocie, niestety niewiele widać, autentycznie niewiele przebija przez warstwy wspomnianego kurzu. Eksponaty- za wyjątkiem tradycyjnych instrumentów i pięknie zielonych altan, nie powalają na kolana…

W Kratonie- pałacu sułtańskim

Marta w Kratonie

Nietypowe klapki dla fanów telewizji- market w Yogjakarcie :)
Marta zajadająca się lokalnymi przysmakami :)

Pociąg na trasie Yogjakarta- Jakarta!!!

Z Yogjy (jak w skrócie zwykli ją nazywać rodowici Jawajczycy- czyt. Dżogdży) wybrałyśmy się na skuterach do dwóch świątyń- Borobudur (buddystyczna) oraz Prambanan (hinduistyczna)- i tu nasze opinie zaczynają się różnić. Na mnie większe wrażenie zrobiło Borobudur, masywne, wielokondygnacyjne, z historią Buddy na płoskorzeźbach wyrytych w blokach kamiennych, z którego została zbudowana. Dziewczyny stwierdziły zupełnie odwrotnie- Prambanan to kompleks mniejszych świątynek, każda wniesiona na cześć innego boga. Cóż- oceńcie sami- niżej zamieszczamy zdjęcia J Uwaga dla zmotoryzowanych! Miejcie się na baczności, Indonezyjczycy  na drogach przemieniają się z serdecznych ludzi w dzikich kierowców, nie zważających na żadne przepisy. Tak ku przestrodze J

Stacja paliw na drodze do Borobudur

Świątynia buddyjska- Borobudur

Płaskorzeźby na ścianach Borobudur

Czas na medytację- Ania w Borobudur

Prambanan i Marta :)

Widok na Prambanan


Przyjemną włóczęgę po Indonezji zakończyłyśmy właśnie na Jawie, w stolicy kraju- Jakarcie. Spiekota sięgała tam zenitu, a potem z nas wypływającym można by było z pewnością napełnić niejedno koryto rzeki :P Miasto nie należy do urokliwych- jest przeogromne i brudne, posiada ciekawy stary port, do którego cumują „pradawne” statki. Czytaj- wyglądają jak z innej epoki, a oskrobane z farby wielkie kadłuby wręcz się ze sobą zderzają. Praca wre, słychać popędzające nawoływania, jak mniemam, kapitanów i widać rozładunek statków- widok naprawdę interesujący!!!

Ania i Ola na ulicach Jakarty

 Jakarta

Dowód siostrzanej miłości- Monas, Jakarta

W ciągu Ramadanu- meczet Istiqlal (Istiqlal Mosque)

Las Blondynas w meczecie

Mega Nirwana- czyli podsumowanie Starego Portu w Jakarcie :)

Choć po indonezyjsku potrafimy tylko liczyć, wskazać nasze ulubione dania w restauracji oraz podziękować, i vice versa- Indonezyjczykom nie wychodzi komunikacja po angielsku- to prawie zawsze miałyśmy wrażenie, że są przesympatyczni i dobrze nam się rozmawiało. Couchsurferzy z Yogjakarty i Jakarty chętnie odpowiadali na nasze nurtujące pytania, byśmy lepiej zrozumiały ich kraj. Pokochałyśmy ich kuchnię i lokalne piwo- Bintang (koniecznie spróbujcie!) i szczery, nierzadko bezzębnyJ, uśmiech. Zapytane o nasz ulubiony kraj- w tym momencie wymieniamy Indonezję… Czy potrzebujecie jeszcze dodatkowych zachęt, by wybrać się do kraju tysiąca wysp?! Zróbcie to! Odwiedźcie Indonezję!

Marta i indonezyjski Couchsurfer-Hakim

Ostatnie spojrzenie na Jakartę, na Indonezję...

Terima kasih! ( z indonezyjskiego- Dziękuję!)

Ola





1 komentarz:

  1. mnie w zupełności przekonałyście do odwiedzenia tych miejsc :) to zdjęcie przed kraterem wulkanu gdzie Ania jest w chustce łowickiej wygląda jak z jakiejś gry komputerowej xD

    OdpowiedzUsuń