Przyszedł czas na kolejną
indonezyjską wyspę- jedno z bardziej intrygujących miejsc na trasie naszej
podróży- Jawę. Być może ciężko w to uwierzyć, ale drogę „do” przebyłyśmy
totalnie zachwycone, uśmiechnięte, a w Probolinggo (już na Jawie) wstałyśmy
wyspane i wypoczęte, mimo wczesno porannej godziny (ok. 4 rano). W porządku,
musimy tu napomknąć, iż autobus, którym przedostałyśmy się z Bali właśnie tam, przyjechał
z JEDYNIE dwugodzinnym opóźnieniem. „It happens” (z ang. To się zdarza) tudzież
„Traffic jam, Miss” (z ang. Korki uliczne, Panienko)- tak nas usiłowano uspokoić,
kiedy próbując osiągnąć nirwanę zgrzytałyśmy zębami na schodach ulicznej
agencji turystycznej, raz po raz rzucając siarczyste „Która godzina?!”.
Praca wre- Indonezyjczycy w pracy :)
Cóż,
był czas przywyknąć. Indonezyjczycy, podobnie jak i Malezyjczycy czy nawet
Wietnamczycy, zdają się posiadać zupełnie inne poczucie czasu czy odległości.
Zwykle 200 metrów zamienia się w kilometrową trasę (najczęściej gdy proponują ci
pokój w hostelu i chcą cię do niego zaprowadzić), tudzież na odwrót-
pięciominutowy spacerek nazywają odcinkiem nie do pokonania (tu: bezpośrednio
proponują TRANSPORTATION – z ang. transport J
). Jakkolwiek denerwujące to może się momentami stać- nie można im odmówić
pogody ducha i serdeczności. Fakt , chcą zarobić na białych turystach- któż by nie chciał? Spędzając z
nimi jednak dłuższą chwilę, uczysz się jak należy im odmawiać, nie okazywać
zainteresowania – nie tracąc uśmiechu na ustach. A oni ciągle są wobec ciebie
serdeczni!!! Utknął nam w pamięci szczególnie obraz żebraków ulicznych (obrazy
z Yogjakarty i Jakarty), którzy podchodzą uśmiechnięci prosząc o mamonę- jeśli
jednak im ładnie odmówisz, z ich twarzy promienny uśmiech nie znika. Niebywałe,
czyż nie?
Widoki ze skuterów- okolice Yogjakarty
Jawajskie pola ryżowe
…Wracając jednak do głównego
wątku tej fabuły J-
bus, opóźniony i wyklęty, zajechał w końcu i… myśmy nie mogły wyjść z podziwu.
Uraczył nas kocykami, poduszkami pod głowę oraz klimatyzacją- która była
błogosławieństwem podczas trzydziestostopniowego ukropu. Nie, nie, nie… nie
wykupiłyśmy przejazdu u drogiego przewoźnika… Nie wynajęłyśmy luksusowego busika…
Za zdroworozsądkową cenę (w tym wytargowaną!) i w miłych warunkach dotarłyśmy
więc do Probolinggo około 4 nad ranem- i naszym oczom ukazały się otwarte
restauracyjki, normalnie prosperujące stragany i „odpoczywający na chodniku”
Indonezyjczycy (zwykle odpoczywają- nie są zbyt pracowici J ). Szybko każda z nas
potrząsnęła głową, upewniając się zerknęła na zegarek- „ale czy to na pewno 4
nad ranem?!”. Krótkie niedowierzanie połączone z ostatnią fazą snu, z której
każda z nas została wyrwana przystankiem- i zupełnie zapomniałyśmy, że przecież
na Jawie dominuje islam- środek Ramadanu (islamski okres postu- od wschodu aż
do zachodu słońca muzułmanie nie mogą przyjmować żadnych płynów ani pokarmu!!!)!
To w związku z tym restauracyjki otwierane są krótko przed wschodem słońca, często
zamykane w ciągu dnia, by ponownie zaprosić gości, kiedy ono zachodzi. Niemniej
jednak na ulicach spotkać można miejsca, w którym dostaniemy ciepły posiłek
także w ciągu dnia- tak też my delektowałyśmy się w samo południe lokalnym mie
goreng udand (z indonezyjskiego- smażony ryż z krewetkami).
Mie goreng u lokala- mniam!
Pierwszym naszych jawajskim celem
był wulkan Bromo. Nie wiedziałyśmy wprawdzie,
czy zdobędziemy go wynajętym skuterem czy podłączając się do grupy w
jeepie… W miejscowości Cemoro Lewang, z której postanowiłyśmy uczynić naszą
bazę wypadową, wielu próbowało nas mamić i okłamywać co do oddalenia punktu
widokowego na wulkan. Wszystko przez to, byśmy uwierzyły, że organizowanie
wypadu na własną rękę jest wręcz niemożliwe. Jedyną według nich opcją było
wynajęcie skutera czy jeepa- proszę bardzo! Tylko czemu tak drogo? Starałyśmy
się, próbowałyśmy- ale wciąż cena 100 tys. rupii indonezyjskich (około 36 zł)
za jeden skuter wydawała się dla nas horrendalną i nie do przebolenia (tak-
Azja uczy skąpstwa, paradoksalnie dlatego, iż wszystko tu powinno być tanie J ). Ok, Las Blondynas,
możemy tam przecież pójść pieszo, pod jednym warunkiem- wstać trza przed
kurami! J
Budzik o 3 nad ranem dnia kolejnego był bezlitosny- aleśmy się wyczłapały i
wyglądając jak krety z czołówkami na głowach i latarkami w dłoniach, ruszyłyśmy
na punkt widokowy, radośnie sobie podśpiewując. Cóż się okazało? Trasę
przemierzyłyśmy wolnym krokiem
(momentami mocno stromo i pod górkę), docierając do punktu jeszcze przed
wschodem słońca, czyli przed godziną 5tą rano. Hmm… Zakupiłyśmy kawę 3-in-1 na
styl indonezyjski (fusów w cholerę J,
a od ilości cukru można się przesłodzić, bynajmniej jak dla mnie J) i zasiadłyśmy na ławeczce, czekając na ten „wysoce
rekomendowany, przepiękny i idylliczny wschód słońca nad wulkanem Bromo”…
Tuż przed wschodem słońca nad Bromo
Nad Bromo cd.
Wschód w pełnej krasie, Bromo
Cóż, lekko zawiedzione
schodziłyśmy około godziny później wśród innych podróżujących, którzy dotarli
tam jeepem (srogo przepłacając!). Owszem, widok był urokliwy- rozpełzające się
powoli chmury między wulkanem a wyższymi partiami krajobrazu na pewno zostaną
nam w pamięci. Polemizowałabym jednak z opinią bajecznych krajobrazów wkoło
wulkanu- sam w sobie nie zrobił na nas zbyt dużego wrażenia. Zewsząd otoczony
jeepami, straganami, a także końmi z ich właścicielami, którzy za każdą cenę
podwiozą cię do miasta- oto Bromo tuż po wschodzie słońca. Nam się jednak nie
spieszyło, zatem z punktu widokowego włóczyłyśmy się powoli w dół doliny,
jeszcze wolniej wchodząc na krater. Oczywiście spod jego stóp możesz wjechać na
koniu prawie pod sam punkt docelowy –krater…
Widok na Bromo tuż po wschodzie słońca
Ania czyni honory- promuje Łowicz :)
... Łowiczanka również zapozowała! :)
Zmierzając pod krater wulkanu...
Kiedy jednak odejdą turyści, a
przynajmniej ich większość… Kiedy schody prowadzące pod krater są już w
zupełności puste, a ty stoisz majestatycznie na samym czubku krateru… Raz to
spoglądasz na odjeżdżające jeepy, raz to w dół krateru, który tym razem cię
zawodzi- nie bucha, nie jęczy, nie wypuszcza pary (mimo, iż to wulkan wciąż
aktywny)! I wtem pojawiają się lokalni hindu, których przodkowie
zdezerterowali w te górzyste rejony okołowulkanowe, by uciec od fali islamu zalewającej
Indonezję. Tak
też, kiedy pojawili się w kraterze, m.in. z wielkimi siatkami na długich
kijach, a także małym kurczakiem na sznurku- przeczuwałyśmy, że dziać się
będzie coś ciekawego. W rzeczy samej- część z nich, głównie reprezentanci płci
męskiej, także dzieci, zeszli na strome zbocze krateru dzierżąc ww. kije w
dłoniach. Kobiety zaś poczęły rzucać dary- tak, by panowie zgrabnie mogli je
złapać na swoje pseudo-wędki. Poleciał także i kurczak, który na szczęście
trafił do siatki!!! Proceder wydał nam się tak dziwny, iż zapytałyśmy później
paru Indonezyjczyków, jaki on ma w zasadzie cel. Okazało się, iż dnia
następnego odbywać się miały celebracje święta Yadnya Kasada (ważne dla
lokalnej mniejszości wyznawców hinduizmu), a „przedstawienie”, którego byłyśmy
świadkami to niejako próba przed nadchodzącym dniem.
Jeep na jeepie- czyli widoki z podnóża Bromo
Sklepik z kawą i herbatą- na wypadek :)
Przygotowania do święta Yadnya Kasada
Wokół krateru
Kiedy nasz wypad pod Bromo
dobiegł końca, lokalnym minibusikiem wróciłyśmy do Probolinggo, z którego zamierzałyśmy
wziąć pociąg do Yogjakarty. Wysadzono nas rzekomo pod terminalem- nic go jednak
nie przypominało. Wróć- lokalni pośrednicy firm transportowych tylko na nas
czyhali. Jeszcześmy z tego busa nie wyszły i już słyszymy- „where are you
going?” (z ang. gdzie jedziecie?) ich uroczym akcentem. Twierdzą, że nie ma
pociągu i oferują transport najpierw za 200 tys. rupii, potem za 150 (200 tys.
to około 72 zł, 150 tys.= 54 zł). Niet, nie z nami te numery, Bruner- jak mawia
moja mama (pozdrawiam Joannę Kolasiewicz J
)- wystarczyło przejść się kawałek dalej (ach, bo pociągu rzeczywiście nie
było- musiałyśmy jednak zrewidować wierzytelność sprzedawcy biletów i pojechać
na dworzec :P ), by usłyszeć cenę 75 tys. za tę samą trasę. Autobus miał być
wieczorem- tośmy przekoczowały u „lokala” zajadając się mie goreng udang
(smażone kluski z krewetkami, mniami!) oraz nasi goreng udang (smażony ryż z
krewetkami, ulubiony Ani J
). Zdziwione wsiadłyśmy do pustego busa- raz, że był on na czas J, dwa, że nikt się z
nami nie zabierał- co więcej- nikt się już nie dosiadł! Finał był taki, iż cały
odcinek spałyśmy jak małe dzieci rozłożone na „rozgwiazdę” na całym tyle
wehikułu J I
Pan kierowca był super J-
zawsze, kiedy spytałyśmy o toaletę, niezwłocznie kierował wóz na postój!
Pod Bromo
Teraz kilka słów o Yogjakarcie-
mieście sułtana, rykszy, rowerów, skuterów, „saloników kulturalnych” z batikiem oraz mnóóóóstwa
straganów. Ba, panuje tu raj cenowy! Więc Panie, Panowie- kolorowe portfele za
3 zł? Proszę bardzo. Koszule męskie, sukienki damskie- z jedwabiu, bawełny i
innych jeszcze materiałów- za 10-30 zł? Proszę bardzo. Klapki w kształcie
pilota do telewizora- dla zagorzałych domowników J?
Proszę bardzo. Kiedy już przebrniesz przez ciasną ulicę ze straganami, ominiesz
tysiące (dosłownie!) nawoływań „Miss, where are you from? Do you want to buy some
batik?” (Panienko, skąd jesteś? Chcesz kupić jakiś batik?)- dotrzesz do pałacu
sułtana… A tam… Sam budynek ma potencjał- dobrze zakonserwowane małe budynki z
sekcją wielkich pomieszczeń, przekształconych głównie na ekspozycję muzealnych
artefaktów dotyczących rodziny sułtańskiej. Zdjęcia sułtanów w dosłownie każdym
wieku- są! Za szybą. A na szybie trzycentymetrowa warstwa kurzu- tak, jakby
nikt o to zupełnie nie dbał przez lata! Porcelana sułtańska- jest, w gablocie,
niestety niewiele widać, autentycznie niewiele przebija przez warstwy
wspomnianego kurzu. Eksponaty- za wyjątkiem tradycyjnych instrumentów i pięknie
zielonych altan, nie powalają na kolana…
W Kratonie- pałacu sułtańskim
Marta w Kratonie
Nietypowe klapki dla fanów telewizji- market w Yogjakarcie :)
Z Yogjy (jak w skrócie zwykli ją
nazywać rodowici Jawajczycy- czyt. Dżogdży) wybrałyśmy się na skuterach do
dwóch świątyń- Borobudur (buddystyczna) oraz Prambanan (hinduistyczna)- i tu
nasze opinie zaczynają się różnić. Na mnie większe wrażenie zrobiło Borobudur,
masywne, wielokondygnacyjne, z historią Buddy na płoskorzeźbach wyrytych w
blokach kamiennych, z którego została zbudowana. Dziewczyny stwierdziły
zupełnie odwrotnie- Prambanan to kompleks mniejszych świątynek, każda wniesiona
na cześć innego boga. Cóż- oceńcie sami- niżej zamieszczamy zdjęcia J Uwaga dla
zmotoryzowanych! Miejcie się na baczności, Indonezyjczycy na drogach przemieniają się z serdecznych
ludzi w dzikich kierowców, nie zważających na żadne przepisy. Tak ku
przestrodze J
Stacja paliw na drodze do Borobudur
Świątynia buddyjska- Borobudur
Płaskorzeźby na ścianach Borobudur
Czas na medytację- Ania w Borobudur
Prambanan i Marta :)
Widok na Prambanan
Przyjemną włóczęgę po Indonezji
zakończyłyśmy właśnie na Jawie, w stolicy kraju- Jakarcie. Spiekota sięgała tam
zenitu, a potem z nas wypływającym można by było z pewnością napełnić niejedno
koryto rzeki :P Miasto nie należy do urokliwych- jest przeogromne i brudne,
posiada ciekawy stary port, do którego cumują „pradawne” statki. Czytaj- wyglądają
jak z innej epoki, a oskrobane z farby wielkie kadłuby wręcz się ze sobą
zderzają. Praca wre, słychać popędzające nawoływania, jak mniemam, kapitanów i
widać rozładunek statków- widok naprawdę interesujący!!!
Ania i Ola na ulicach Jakarty
Jakarta
Dowód siostrzanej miłości- Monas, Jakarta
W ciągu Ramadanu- meczet Istiqlal (Istiqlal Mosque)
Las Blondynas w meczecie
Mega Nirwana- czyli podsumowanie Starego Portu w Jakarcie :)
Choć po indonezyjsku potrafimy
tylko liczyć, wskazać nasze ulubione dania w restauracji oraz podziękować, i
vice versa- Indonezyjczykom nie wychodzi komunikacja po angielsku- to prawie
zawsze miałyśmy wrażenie, że są przesympatyczni i dobrze nam się rozmawiało.
Couchsurferzy z Yogjakarty i Jakarty chętnie odpowiadali na nasze nurtujące
pytania, byśmy lepiej zrozumiały ich kraj. Pokochałyśmy ich kuchnię i lokalne
piwo- Bintang (koniecznie spróbujcie!) i szczery, nierzadko bezzębnyJ, uśmiech. Zapytane o
nasz ulubiony kraj- w tym momencie wymieniamy Indonezję… Czy potrzebujecie
jeszcze dodatkowych zachęt, by wybrać się do kraju tysiąca wysp?! Zróbcie to!
Odwiedźcie Indonezję!
Marta i indonezyjski Couchsurfer-Hakim
Ostatnie spojrzenie na Jakartę, na Indonezję...
Terima kasih! ( z
indonezyjskiego- Dziękuję!)
Ola
mnie w zupełności przekonałyście do odwiedzenia tych miejsc :) to zdjęcie przed kraterem wulkanu gdzie Ania jest w chustce łowickiej wygląda jak z jakiejś gry komputerowej xD
OdpowiedzUsuń