sobota, 2 lutego 2013

Việt Nam- witaj nam!

Uff, minęły lata świetlne od czasu kiedy zapostowałyśmy ostatnią składną i treściwą notkę :) To jest- z mobilizacją nie mamy większych problemów :), ale z opisem tego wszystkiego, co miało miejsce przed kilkoma miesiącami, by wszystko miało ręce i nogi- już tak! Niemniej podołałyśmy- uprzejmie informuję, że reaktywujemy bloga :)


Wietnamski kapelusz :)


Stragany!




Często logowałam się na bloga, ba, zasiadałam do komputera z zamysłem odtworzenia choć części nieopisanych dotąd przygód i wszystkie te zamiary spełzły na niczym. Brak inwencji? Nieee... bardziej brak pomysłu, jak temat ugryźć. W głowie kotłują mi się wciąż wspomnienia, bez ładu i składu nachodzą mnie pojedyncze zajścia, które "już, teraz, już!" chciałabym przelać na ten wirtualny papier. To nie przemija, gorzej jest jednak z perspektywy czasu ująć to wszystko w odpowiednie, nie tracące na świeżości słowa.

Przyszedł czas na Wietnam, w którym spędziłyśmy nieco ponad... tydzień. Niewiele, każdy to powie. Ameryki nie odkryję stwierdzeniem, że nie udało nam się poznać nawet ułamka tego urokliwego kraju... W dodatku po ponad czterech miesiącach podróży, podróży pod tytułem- biegiem, pędem, galopem!, każda z nas podskórnie odczuwała zmęczenie wiecznym pośpiechem... Kto by pomyślał, że to właśnie deszczowa/zatłoczona/czerwona (bo Ho Chi Minh, nasza baza wypadowa, mieni się czerwienią wszędobylskiej wietnamskiej flagi oraz symbolu sierpa i młota!) wersja Wietnamu, którą udało nam się zobaczyć, stanie się naszą ostoją spokoju i błogiego... ekhm, no dobrze, powiedzmy to głośno i szczerze- zasłużonego LENISTWA :) 


Czerwone miasto, Ho Chi Minh

Nie rozmawiałyśmy o tym wcześniej między sobą, temat hulał w powietrzu i świstał nam w głowach, ale być może przeświadczenie, że "przecież mamy tak MAŁO czasu" blokowało swobodne rozmowy na temat odpoczynku. Kiedy jednak o zmroku dostałyśmy się już na obleganą przez Białasów Pham Ngu Lao, znalazłyśmy czysty pokoik za ogromne 5 USD/noc/os. :) z własną łazienką, klimatyzacją i zbawiennym (co się potem szybko okazało... :) ) telewizorem, a recepcyjna lodówka po brzegi wypełniona była wietnamskim napitkiem w postaci boskiego piwa Saigon... Któraś z nas nieśmiało zapytała- to może jutro zrobimy w końcu ten dzień off? :), a dwie pozostałe odetchnęły z ulgą.

I zaiste, tak było. Jakże błogo było wylegiwać się w łóżku, oglądając wietnamskie opery mydlane (uwierzcie, ich fabuły, dramaturgia, budowanie napięcia, wyrazista ścieżka dźwiękowa i oczywiście ten typowo azjatycki element zaskoczenia, KTÓREGO NIKT BY SIĘ NIE SPODZIEWAŁ :) są lepsze od "brazylijskich" telenowel!)... Dostarczycielem żarła z ulicy była zazwyczaj ta z nas, której noga, tudzież ręka :), powinęła się w naszej ulubionej grze podróżniczej- papier, nożyce, kamień. Właścicielka "pensjonatu" z niezwykłą troską uzupełniała lodówkę w cenne płyny (nie tylko alkoholowe), dbając o to, byśmy się przypadkiem nie odwodniły ;] Żarty żartami, ale tak spędzone poranki i popołudnia w Wietnamie naładowały w nas baterie na kolejne, ba, ostatnie już tygodnie podróży.


Pobudka!

Przesadziłabym również pisząc- Las Blondynas i Wietnam z perspektywy homestay'a (rodzinny pensjonat) :) W końcu wyczołgałyśmy się z łóżka i ruszyłyśmy. W pocie czoła (tu bez metaforyzmów- gorąc ponad 30 stopni w cieniu naprawdę dawał nam się we znaki, podobnie jak ten singapurski czy dżakartowy!) schodziłyśmy na pieszo miasto zwane dawniej Sajgonem, dzielnie odmawiając co rusz to kolejne oferty namolnych rikszarzy. Nie, żeby było za drogo, żeby ceny były jakieś zawrotne i nie do zapłacenia- Wietnam pod tym względem plasuje się wśród najtańszych krajów z mapy naszej podróży.Chodziło bardziej o pstryczek w nos wszystkich tych, którzy podbijali ceny trzy, czterokrotnie, tylko na sam nasz widok... Ale czy nam się udało? O tym poniżej.


Banh xeo, czyli wietnamski naleśnik


Przepyszna kawa! Pytajcie o- cà phê 


Prawdziwe sajgonki!

...Tu słowo wyjaśnienia, jak "nagania" się turystów na zakup usługi, meduzy, okularów Rayban (nawet nie śmiej wąpić, że to fałszywki :P) czy tandetnego zegarka. Egal, co Wietnamczyk chce Ci wcisnąć, metodę ma jedną- BYCIE UPIERDLIWIE NAMOLNYM. Do scenki sytuacyjnej użyję przykładu kolegi mego Kubiaka Marcina*, któremu ten post obiecałam dedykować :) Siedzimy sobie w naszej ulubionej kawiarence,  zamawiamy oczywiście wietnamską kawę z lodem oraz Banh xeo (na karcie nawet po angielsku- Vietnamese pancake), czyli ogromnego naleśnika  z tonami kiełków wewnątrz... Pocimy się na siedząco, stojąco i w jakiejkolwiek pozycji. Podchodzi sprzedawca Raybanów i nie wiedzieć czemu, upatruje sobie Marcina jako swoją ofiarę. "Sunglasses?" (Okulary?) - "No, thank you"! -Why, cheap, cheap, cheap (pada cena, zawyżona z pięć razy) -But as I said, no, thank you, I don't need.- lecz na nic odmawianie... Sprzedawca stoi i nie odchodzi, nawet słysząc "nie" po raz... spokojnie, nie przesadzę mówiąc, że -dwudziesty! Wyciąga kolejne pary "najlepszych, oryginalnych" okularów, gnie je, wymachuje nimi w powietrzu i ciągle powtarza, że najtańsze na dzielni i gnioca nie łamioca. Cena topnieje z każdą odmową... Towarzyszy nam przy konsumpcji śniadania przez dobrych 10 minut, po czym odchodzi ze smutną miną, na odchodne rzucając nieśmiertelne- you buy one! :) W okamgnieniu jednak przestawia swój wyraz twarzy na rozpromieniony uśmiech, dopadając kolejnych Białasów. Schemat ten powiela się każdego poranka.


A może jednak?


"Chodzące" meduzy

*Kolega Marcin Kubiak oraz jego znajomi, Ania, Kinga oraz Piotrek, podróżowali w tym samym czasie po Wietnamie, Kambodży oraz Tajlandii; W Ho Chi Minh spotkaliśmy się mniej niż przypadkowo, dysputując długo o podróżowaniu i wspaniałości piwa Sajgon za jedynie 10 tys. dongów (teraz około 1,5 zł, wtedy zawrotne 1,8 zł :) ); Pozdrowienia!



Polacy w Sajgonie

Identycznie było z rikszą, bośmy się w końcu ugięły. Pan Rikszarz Wietnamczyk podchodzi do nas z mocno sfatygowaną mapą miasta, na której długopisem oznaczone są jego atrakcje. Jego palec wiruje od jednego punktu do drugiego, trzeciego...piętnastego! To wszystko w 2-3 godziny za rozsądną cenę! Halo? 2 godziny na tyle miejsc w  około siedmiomilionowym mieście? :) Prosimy o cztery z nich w półtorej godziny, wiedząc, że na pewno się nie uda zmieścić w czasie... Po długich pertraktacjach dochodzimy do cenowego kompromisu, pięć razy pytamy, czy na pewno taka cena i wsiadamy do wehikułu napędzanego NOŻNIE. Uściślając, do trzech takowych. Na jeden gwizd komendanta riksz, przyjechało dwóch innych kompanów ze swoimi rowero-rikszami. No to jazda!


Księga gości, pełen profesjonalizm


Wietnamskie taxi

Wow, to było coś! Jeszcze do tej chwili dywagowałyśmy nad wypożyczeniem skuterów i zrobieniem rundy okołomiejskiej... Tymczasem to, co dzieje się na sajgońskich drogach, ten przysłowiowy Sajgon, ostatecznie nam pomysł z głowy wybił. O zasadach ruchu drogowego nie ma tutaj mowy, wszyscy kierują się prawem- kto pierwszy, ten lepszy. Pchają się, nie zwracają uwagi na przechodniów... Wychodząc na miasto należy być mocno skoncentrowanym, by nie stracić nogi :) A nam się wydawało, że zginiemy w Indonezji :) 


Trochę tu tłoczno!

Mi się tam podobało, dziewczynom też. Bynajmniej z perspektywy współpasażera, nie kierowcy czy, o zgrozo, przechodnia! W końcu kierował nami Wietnamczyk, które te realia zna od dziecka i się idealnie w nich odnajduje. Rychło chłopina zeskakiwał z wehikułu, pchając go (z nami) pod lekką górkę, prężnie pedałował i nawet od czasu do czasu wskazał na coś palcem i (prawdopodobnie, co do tego nie mam pewności, nie rozumiałam, podobnie jak i dziewczyny, 80 % z ich angielskich wypowiedzi) tłumaczył, co to i po co to. Generalnie bardzo przyjaźni i uśmiechnięci ludzie- ciężko się jednak robi "interesy" :) Nasza wycieczka trwała oczywiście dłużej, niż ustaliliśmy na początku... więc zgadnijcie, jaki był jej finał? :) Musiałyśmy zapłacić więcej. To jest, nie musiałyśmy i wkurzyłyśmy się na początku, podnosząc na nich głos, w końcu jednak odpuściłyśmy... Okej, to ze wszech miar nie fair i powinnyśmy zapłacić ustaloną z góry cenę. Tylko, że to nie my dwie godziny pedałowałyśmy z kilkudziesięcioma kilogramami "bagażu" w okropnym ukropie... 

Zaobserwowane....


przerwa w pracy




przydrożne miejsce kultu/ salon manicure :)


kreatywne, prawda?





Sok take away- vietnamese version!


Oczywiście, że się rozpisuje! :) Za poleceniem mojej przyjaciółki Marty Kosmowskiej, podzielę notę o Wietnamie na dwa posty. Żywiąc przy tym nadzieję, że druga jej część powstawać będzie szybciej, niż ten wpis :)

Do następnego, ludziska! :)

Ola






1 komentarz: